LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Brzydkie kaczątko

Wpisanie budynku w lokalną świadomość jest podstawowym warunkiem, by narzędzie ochrony zabytków zostało właściwie użyte. Ludzie muszą kochać dane miejsce, darzyć nostalgią, wiązać wspomnienia i nadzieje, musi się im podobać w konkretnej przestrzeni, w której się mieści

Tekst: Dawid Chrąchol

Instytut Langfuhr – Dolarowiec widziany z Grunwaldzkiej / fot. Renata Dąbrowska
Dolarowiec widziany z Grunwaldzkiej / fot. Renata Dąbrowska

Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!

 

– Najważniejszą rzeczą jest dla mnie widok – mówi Bartek jeszcze w windzie. Po chwili otwiera drzwi mieszkania i idziemy na balkon. – Popatrzeć z góry, jak wszyscy na dole zapierniczają, to jest coś. Wstaję rano, patrzę stąd na te pędzące auta, ludzi biegnących przez przejście na przystanek. Myślę sobie wtedy: zaraz schodzę i do was dołączam.

Jego balkon znajduje się na wschodniej ścianie wieżowca, na czternastym piętrze. Po lewej: zatoka, stadion, kominy elektrociepłowni, bliżej wieże wrzeszczańskich kościołów, dachy przedwojennych willi i kamienic. Po prawej: gmachy kampusu Politechniki Gdańskiej, ponad szczytami domów wystają opuszczony budynek TVP i dzwonnica Kościoła Garnizonowego, a za nimi las na wzgórzach. U stóp budynku Aleja Grunwaldzka prowadzi wzrok za sznurem pędzących samochodów i tramwajów w stronę stoczniowych żurawi i najwyższych budynków Śródmieścia.

Nie muszę się go wstydzić

Pierwsze wspomnienie związane z Wrzeszczem, tu bezpośrednio przed budynkiem, to szpaler zomowców, który przepuszczał tylko tramwaje i samochody uprzywilejowane – Bartek pokazuje skrzyżowanie ulicy Dmowskiego z Aleją Grunwaldzką. – Potem jakieś protesty, strajki na placu i wokół pętli autobusowej. Jak się komuś udało tak kamieniem rzucić to sąsiedzi mieli szyby powybijane nawet na jedenastym piętrze. Z weselszych rzeczy: podpalone samoloty z papieru, balony z wodą; różne rzeczy leciały z balkonu. Raz jak spuściłem z góry taką leciutką złotówkę sprzed denominacji to w samochodzie na dole było konkretne wgniecenie. Wrażenie na kolegach zawsze robił widok, nie czułem jednak dumy czy jakiejś wyższości z powodu mieszkania tutaj. Wszyscy z klasy mieszkali gdzieś w tej okolicy.

Wrzeszcz, który przed wojną był największą dzielnicą mieszkaniową Gdańska, w początkach PRL przejął funkcję dzielnicy centralnej. Śródmieście długi czas leżało jeszcze w gruzach, kiedy samochody i tramwaje mogły już mknąć przez Wrzeszcz nową i szeroką aleją Grunwaldzką. Pod jej przebudowę władze poświęciły uszkodzone w 1945 roku domy i wille.

W tamtych czasach XIX wiek obwołano wiekiem upadku i pomieszania form. Silnie działała politykato była architektura pruska, czyli po prostu zła – tłumaczy architekt Stanisław Michel, autor odbudowy ponad stu kamienic w obrębie Głównego Miasta oraz planu zagospodarowania przestrzennego Śródmieścia Gdańska. Wzdłuż reprezentacyjnej ulicy stanęły więc socrealistyczne kamienice.

– To ja podjąłem decyzję, żeby wyburzyć przede wszystkim budynki z XIX wieku. Dopiero kiedy zaczęliśmy stawiać te nowoczesne klocki, zmieniłem zdanie. To była katastrofa na poziomie urbanistyki – wspomina Michel, pochylony nad zdjęciami makiety miasta z 1962 roku, której był jednym z projektantów. Dolarowiec jest na niej jednym z sześciu wysokich budynków w Śródmieściu.

We Wrzeszczu architekci miejscy realizowali projekt Grunwaldzkiej Dzielnicy Mieszkaniowej, który zakładał powstanie nowych mieszkań oraz kilku ważnych budynków użyteczności publicznej, w tym wieżowca Domu Kultury. Ten nie powstał, ale po północnej stronie dawnego wrzeszczańskiego Rynku zawsze było miejsce na dominantę.

Budynek, który stał w tym miejscu przed wojną, był niezły plastycznie, ale niski i częściowo zniszczony w natarciu w 1945 roku, więc podjąłem się wybudowania tej dominanty – tłumaczy autor projektu. – Wieżowiec wpisany jest odpowiednio w kompozycję alei Grunwaldzkiej. Jego elewacja jest złożona i ma wyraz, nie jest to jakiś gomułkowski klocek. Nie równa się to kamienicom Śródmieścia, ale nie muszę się Dolarowca wstydzić.

Instytut Langfuhr – Projekt niezrealizowanego wysokościowca, który miał stanąć w miejscu Dolarowca
Projekt niezrealizowanego wysokościowca, który miał stanąć w miejscu Dolarowca

Można powiedzieć, luksus

Stanisław Michel przewidział w wieżowcu sześćdziesiąt pięć mieszkań, z czego pięćdziesiąt dwa to kawalerki. Oprócz nich znalazły się tam dwa piętra lokali usługowych, w tym duża przestrzeń sklepu walutowego Pewex o charakterystycznych przeszkleniach oraz restauracja na szczycie. Wieżowiec miał wyższy standard od większości powstających wówczas budynków.

Luksus! Windy przeważnie działały, na podłodze parkiet, nie jakieś tanie płytki PCV, stolarka okienna też porządna, otwierała się i zamykała, jak należy – wspomina wizyty w mieszkaniu babci Jakub Szczepański, profesor Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej.

W mieszkaniu Bartka podłogę wciąż pokrywa parkiet, a oryginalne, ciemne ramy okien wyróżniają się na elewacji. Niewielką kawalerkę jego ojciec otrzymał od swoich rodziców w trakcie studiów, kilka lat po oddaniu budynku do użytku z końcem roku 1969. – Kiedy urodził się mój brat, w mieszkaniu zrobiło się ciasno. Rodzice chcieli je sprzedać, ale się nie zgodziłem. W niedługim czasie miałem iść na polibudę, kawalerka trafiła więc w moje ręce.

Bartek przeżył tu całe studia.
– Potem wyjechałem do pracy za granicą, ale tęskniłem jak cholera. Wróciłem i mieszkam do dziś. Mama jest architektem, pomagała mi się urządzić, zadecydowała co zostawić, a co wyrzucić.

Twarda waluta

Wychodzimy z mieszkania i zjeżdżamy windą. Bartek chce pokazać mi klatkę schodową w całej okazałości, od dołu do góry. Na jedenastym piętrze dosiada do nas wąsaty mężczyzna. Pan Marek mieszka w wieżowcu od kwietnia 1970 roku.

Mieszkania kosztowały wtedy od trzech do pięciu tysięcy dolarów. W zależności od metrażu, ale wszystko i tak cholernie drogo. Ciotka miała zamieszkać w Gdańsku i mieszkanie miało być dla niej. Nic z tego nie wyszło, i tak zamieszkałem tu z rodzicami.

– Coś tu panu doskwierało?

– Nie, na nic nigdy nie narzekałem.

– A prostytutki?

– Absolutnie nie było tu żadnych prostytutek!

Budynek, luksusowy i niedostępny dla wszystkich, szybko obrósł złą sławą, której zawdzięcza swoją mniej popularną nazwę: „Burdelowiec”. Plotka wzięła się z powszechnie znanego faktu, że znaczna część mieszkań dostępna była wyłącznie za dewizy. A zagraniczną walutą obracały głównie dwie grupy zawodowe – marynarze i prostytutki.

Kiedy wchodzimy na klatkę schodową, Bartek mówi:

Plotki krążące o prostytutkach są na pewno w jakiejś części prawdziwe. Pamiętam jak mama zawsze się denerwowała, kiedy mieszkająca obok pani, gdy psuł jej się telewizor albo miała jakieś inne usterki w domu, pukała do nas roznegliżowana, ledwo jakimś tam szlafroczkiem zakryta i prosiła tatę, żeby jej pomógł.

Nietrudno było sobie dopowiedzieć tego typu historie – śmieje się Jakub Szczepański. – Sąsiadką mojej babci była młoda, samotna kobieta. Od razu była podejrzewana. Szybko jednak się okazało, że jest nie prostytutką, a piłkarką ręczną klubu Spójnia. W bezpośrednim sąsiedztwie znalazła się dentystka, był też na pewno marynarz. Jest to jakiś przekrój. Zjawisko prostytucji na pewno nie było zauważalne i jawne.

Instytut Langfuhr – Klatka schodowa w Dolarowcu / fot. Dawid Chrąchol
Klatka schodowa w Dolarowcu / fot. Dawid Chrąchol

Moja Pa

Klatka schodowa nie doczekała się remontu lub chociaż odświeżenia od przynajmniej dwudziestu lat.

Jak się tu dłużej mieszka to paradoksalnie, po tej klatce widać, że czasy się zmieniają. Nie śmierdzi już moczem i nie śpią tu bezdomni. To zasługa ochrony przy wejściu. Z kolei spójrz tutaj – Bartek wskazuje napisy na ścianie. – To są tagi chłopaków, którzy tu mieszkali. Goście pokończyli architekturę i mają teraz swoje biura.

Czasem się tu goniliśmy, graliśmy w chowanego, z kolegą zrzucaliśmy w tę przerwę między schodami resoraki, tak żeby leciały jak najniżej albo najefektowniej się rozwalały. Później, kiedy nikt nie pilnował wejścia do budynku, można tu było spotkać różnych ludzi.

Od parteru do samego szczytu na przełomie kolejnych dekad młodzież wyryła, wypaliła zapałkami i wypisała flamastrami setki podpisów, sloganów i rysunków. Najsłynniejszy z nich znalazł się jednak nie na klatce schodowej, a na elewacji. Prawdopodobnie w 2004 roku, kiedy budynek był odświeżany, ktoś wspiął się na rusztowanie i na wysokości piętnastego piętra wyznał miłość słowami: „Kocham moją Pa”. Na archiwalnych fotografiach widać doskonale nieukończoną literę „T”, która sugeruje, iż w trakcie malowania skończyła się farba. Dziennikarze i internauci próbowali odszukać twórcę wyznania, niestety bezskutecznie. W 2010 roku, w ramach festiwalu Streetwaves, napis ujęto w ramkę i w takiej formie przetrwał do połowy 2016 roku, kiedy elewacja przeszła kolejny remont.

Jedyny

Z pionu klatki schodowej nie można było dostać się do restauracji Olimp, której budynek zawdzięcza kolejną nazwę. Jeździła tam oddzielna winda. Lokal uchodził za prestiżowy – były papierosy, alkohol, dziewczyny i widok na miasto.

Restauracja znajdowała się na ostatnim piętrze, ale dla zachowania większej przestrzeni na górze, kuchnię urządzili na samym dole. Potrawy dowożono windą i mówi się, że na górę często trafiały już zimne. A karaluchy wędrowały sobie między kuchnią a restauracją, po wszystkich piętrach. Mimo to, miałem tam wyprawianą komunię – śmieje się Bartek.

Od początku lat dziewięćdziesiątych było jeszcze kilka wcieleń Olimpu. Klub dyskotekowy CAFEOlimp, który głośną muzyką uprzykrzał mieszkańcom życie, zmienił się w 2011 w sushi bar. Ten krótko gościł na szczycie. Nowy właściciel przekształcił restaurację w apartamenty na wynajem.

Docieramy na ostatnie piętro. Właz na dach jest otwarty. Ostrożnie wdrapujemy się na górę. Ze szczytu widać Gdańsk od Oliwy do Śródmieścia. Na przeciwko budynku, w miejscu dzisiejszej galerii handlowej, w latach pięćdziesiątych miał stanąć duży blok mieszkalny. Ostatecznie władze miasta poświęciły ten teren na targowisko. Najpierw prymitywne budy, później „szczęki” i charakterystyczne domki, nazwane szumnie Manhattanem. Na przestrzeni lat zmienił się także układ ulic: zniknęła pętla autobusowa i parking sprzed budynku. W niewielkiej kamienicy obok mieścił się komisariat Milicji Obywatelskiej, później salon gier i w końcu McDonald’s.

To było coś. Mieć pod blokiem Maka to w tamtych latach splendor – Bartek wyraźnie się rozmarza, ale szybko się reflektuje – Tylko ciągle było go czuć olejem. Zapach się unosił i na balkonie, czasem było go czuć nawet w mieszkaniu.

Dolarowiec czekał czterdzieści dwa lata na sąsiedztwo innych wieżowców. W 2011 roku powstały cztery równe mu budynki mieszkalne. Trzy lata później, na miejscu domu towarowego Neptun, wyrósł niecałe trzydzieści metrów wyższy biurowiec.

Instytut Langfuhr – Widok z Dolarowca / fot. Dawid Chrąchol
Widok z Dolarowca / fot. Dawid Chrąchol

Jedno, dwa nazwiska na piętro

Schodzimy z dachu i łapiemy windę. W korytarzu przy wejściu do budynku wisi tablica informacyjna. Jest na niej lista zameldowanych w budynku mieszkańców z wieloletnim stażem. Na piętro przypada jedno, rzadziej dwa nazwiska. Znacznie więcej niż połowa to wynajmujący. Dużą część mieszkań zajmują też niewielkie przedsiębiorstwa.

Nie ma w tym momencie żadnej wspólnoty – skarży się Bartek. – Mało kto poczuwa się do jakiegoś wspólnego dobra. Mimo przepisów nie segreguje się śmieci, klatki ewakuacyjne służą za graciarnie, na galerii włazy przeciwpożarowe zastawione są rowerami.

Pan Marek, który właśnie wraca, odpowiada:

– Tych włazów od początku i tak nie dało się ruszyć!

Bóg z Olimpu

Profesor Szczepański, spytany jak widzi przyszłość Dolarowca, podkreśla, że przy ochronie zabytków najważniejsze są tak naprawdę emocje, jakimi mieszkańcy darzą poszczególne miejsca.

Chęć społeczeństwa do ochrony danego budynku, wpisanie go w lokalną świadomość jest podstawowym warunkiem by prawo, jako narzędzie tej ochrony zostało właściwie użyte. Ludzie muszą kochać dane miejsce, darzyć nostalgią, wiązać wspomnienia i nadzieje, musi się im podobać w konkretnej przestrzeni, w której się mieści. Wtedy ochrona ma sens i prawo działa poprawnie.

Bartek wyprowadza mnie z budynku i spogląda ku szczytowi wieżowca.

Brzydkie kaczątko. Tak go sobie nazywam. Mimo wszystkich wad, to jest moje miejsce. Jestem stąd, zawsze tutaj wracałem i za tym tęskniłem. Za tym widokiem Myślę, że gdybym miał mieszkanie na drugim, trzecim, czwartym piętrze, a nie na czternastym, to już by mnie tu nie było. A tak jestem jak ten bóg z Olimpu.

---

Tekst powstał w ramach warsztatów „Reportaże o mieszkańcach Wrzeszcza” zrealizowanych w ramach Budżetu Obywatelskiego Miasta Gdańska.