Ciągle zachwycam się Wrzeszczem
Mieszkam tu już przeszło 60 lat – i ciągle Wrzeszczem się zachwycam. Jest tu ciągle coś do oglądania – Park Jaśkowej Doliny, uważnie przyglądam się willom i kamienicom, i choć mieszkam tu już tak długo, zawsze dostrzegam jakiś nowy detal. Myślę sobie wtedy: „Jaki ten Wrzeszcz jest piękny!”.
Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska
Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!
NATALIA KORALEWSKA: Jak trafiła pani do Wrzeszcza?
ALICJA MOCEK: To było przeniesienie służbowe – mąż dostał tutaj pracę. Jestem poznanianką. Wychowałam się w centrum Poznania na Jeżycach, a po wojnie przeprowadziliśmy się do Ławicy. Rodzice wybudowali dom, wtedy to było za miastem. Moje dzieciństwo i okres dorastania były rajem – mieliśmy piękny ogród, blisko był las i jeziora, żadnych fabryk. Gdy poznałam męża, kilka lat mieszkaliśmy wspólnie z moimi rodzicami, aż w 1959 roku przyjechaliśmy do Wrzeszcza.
Trudno było opuścić Wielkopolskę dla Pomorza?
Nie mieliśmy wyboru. U rodziców mieszkaliśmy w jednym pokoju, we Wrzeszczu dostaliśmy całe mieszkanie przy ulicy Konopnickiej. Bliskość lasu i morza sprawiły, że spodobało mi się tutaj. Tęskniłam za Poznaniem, ale szybko się zaaklimatyzowałam.
Na początku…?
… nie mogliśmy się przyzwyczaić do takiego luzu. W Poznaniu o godzinie 22.00 dozorca zamykał drzwi kamienicy. Wszystko miało swój rytm, zasady – taki pruski ordnung. We Wrzeszczu w kamienicach drzwi były pootwierane. Każdy mógł wejść do naszej pralni, czy piwnicy. Pewnego dnia mąż spotkał na schodach młodego mężczyznę z łomem w ręku, co wskazywało na to, że przyszedł tu w celu rabunku. Wówczas, razem z sąsiadami, założyliśmy kłódki i zamki, każdy dostał swoje klucze.
Jak wyglądała ulica Marii Konopnickiej i okolice?
Z relacji kuzynki, która przyjechała do Wrzeszcza w 1945 roku wiem, że jeszcze po wojnie ulica Konopnickiej była bardzo urokliwa. Wzdłuż niej rosły niskie drzewa różane, a chodnik był wyłożony białymi płytkami. W latach 50. kafle skuto i posłużyły do wyłożenia w pobliskiej mleczarni. W ich miejsce zrobiono wylewkę betonową, co sprawiło, że wszystkie róże uschły.
Pani trafiła już na budowę alei Grunwaldzkiej.
Budynek z filarami na przeciwko dzisiejszego Manhattanu był jeszcze nieotynkowany i o jedno piętro niższy. Przy ulicy w kierunku Oliwy stały baraki, na które mówiono „U warszawiaków” – chadzaliśmy tam na zakupy. Z czasem w tym miejscu wybudowano blok, w którym mieściła się restauracja Newska. Zburzono także wiele budynków poniemieckich, zresztą, tak było w całym PRL-u. Świadomie niszczono, to co germańskie, a przecież w tym należało dostrzec kulturę i wartość architektury.
Gdy przyjechaliście Państwo do Wrzeszcza, na ulicy można było jeszcze usłyszeć język niemiecki.
Naprzeciwko w suterenie mieszkał pan, który był dozorcą tej kamienicy i mówił tylko po niemiecku. Język jednak nie miał dla mnie większego znaczenia. Na Konopnickiej w latach 60. był dom, w którym Żydzi mieli swój komitet i miejsce spotkań. Wszyscy ich znali – byli weseli, głośni i rozgadani.
To jakich sąsiadów pani jeszcze wspomina?
Drzewo orzechowe przed kamienicą zasadził nasz sąsiad w 1975 roku. To dzięki niemu jest tak zielono i nie czuję się jakbym mieszkała w centrum miasta. Po tych sąsiadach, z którymi zżyliśmy się bardziej, do dziś pozostały mi pamiątki: obrazki i malunki, które wiszą na mojej ścianie. A sąsiedzi byli z różnych stron Polski. Szymańscy, ludzie ze Wschodu, prowadzili coś na wzór delikatesów na rogu Waryńskiego i Białej. Było drożej niż na rynku, ale były kury, kawa, owoce – artykuły wówczas trudne do zdobycia.
A gdzie w peerelowskim Wrzeszczu chodziło się na zakupy?
Nie było lekko, wszędzie kolejki. Chodziłam głównie na rynek – można było dostać tam wszystko! Zależnie od pory roku, w zimę – kapcie góralskie, w lato – artykuły spożywcze, warzywa i owoce. Kupowaliśmy tam nowe ubrania, do dziś mam sukienki zakupione na rynku.
Pamięta pani Pewex w Olimpie?
Ten sklep to był luksus – podzielony na działy, towary były wyłożone na ladzie, a odzież wisiała na wieszakach. Czasem trzeba było tam coś kupić za dolary, ale to była rzadkość. Zazwyczaj zakupy robiłam na Grunwaldzkiej lub w Pedecie, naprzeciwko budynku Poczty Polskiej. Były sytuacje, że rzucili jakiś towar, to kupowaliśmy, niezależnie czy było nam to faktycznie potrzebne – zawsze przecież mogło się przydać. Tak robiliśmy bezsensowne zapasy.
A jak spędzali państwo czas wolny?
Chodziliśmy na spacery, oczywiście na Jaśkową Dolinę. Kiedy dzieci były małe to był mój codzienny rytuał. Gdy przyjeżdżali w odwiedziny moi rodzice, szliśmy na dłuższe wycieczki, na polanę Gutenberga albo Ślimak. Jeszcze w latach 60. chodziliśmy wytyczonymi alejkami na wzgórza, z których było wówczas widać morze. Gdzieniegdzie stały, choć już zniszczone, ławeczki. Z czasem wszystko zarosło, ponieważ nikt o to nie bał. Najczęściej w parku bywaliśmy zimą – tutaj przychodziło się na sanki, czy narty. To była wielka atrakcja, zresztą nie tylko dla nas – w niedzielne popołudnia przychodziły tutaj tłumy.
Po drodze do parku było kiedyś kino Bajka.
Bajka była dla mnie bardzo ważna – zapewniała nam kontakt z kulturą. Byliśmy na bieżąco z repertuarem. Rano wyświetlano tam filmy dla dzieci, a popołudniami dla dorosłych. Staraliśmy się mieć także wykupione karnety do teatru i opery. Wyjścia na spektakle to były dni odświętne. Mogliśmy je zorganizować tylko kiedy w gościnie byli u nas moi rodzice i zaopiekowali się dziećmi.
To jak wyglądała codzienność matki z Konopnickiej?
Jak przyjechałam do Wrzeszcza miałam 25 lat i trójkę dzieci, ostatecznie wychowałam czwórkę i jestem z tego bardzo dumna. A kiedyś nie było takich udogodnień, na jakie dzisiaj mogą liczyć rodzice. W kuchni mieliśmy piec na węgiel, a ogrzewania centralnego w ogóle nie było. W naszym domu musiał być porządek – my poznaniacy mamy to we krwi. Obiad był zawsze przygotowany na czas, a zanim położyłam się spać, musiałam mieć pewność, że kołnierzyki szkolne dla dzieci uprane i wyprasowane. Dbanie o dom i wychowanie dzieci były dla mnie bardzo ważne.
Proszę opowiedzieć coś o mężu.
Mój mąż miał takie przyzwyczajenie: siadał przy radiu w długie wieczory i nagrywał piosenki. Zdarzało się, że prędko wracaliśmy z jakiegoś spaceru albo gościny, bo akurat była audycja muzyczna. W tamtym czasie mnie to denerwowało, ale teraz to doceniam. Mam dzięki niemu dużo muzyki, której mogę słuchać. Wszystko poukładane i posegregowane, a każda kaseta jest opisana. Im jestem starsza, tym bardziej to zrozumiem – człowiek na emeryturze musi mieć jakieś zajęcie. Czasem nawet przy tym radiu drzemał, a ja wchodziłam w nocy do pokoju, aby zgasić światło. On nie żyje już 14 lat, ale przechodząc przez ten pokój, wciąż widzę go przy radiu. Tęsknię za nim, ale wierzę, że jest cały czas ze mną w domu, w którym wychowaliśmy dzieci, spędziliśmy młodość i dorosłość. Ten dom jest dla mnie bardzo ważny.
„Dom” to znaczy…?
Ostoja. Jeżeli się skądś wraca, to zawsze do domu. To miejsce, gdzie można poczuć się bezpiecznie, u siebie. Mam wiele pamiątek rodzinnych, na przykład lampę naftową, przy której moja mam czytała nam bajki. Z każdą rzeczą wiążą się inne wspomnienia. Dzięki tym przedmiotom moja pamięć jest wciąż żywa i potrafię zrozumieć upływ czasu. Przypomnieć sobie psoty i zabawy z dzieciństwa, moją młodość we Wrzeszczu, czy też wspólne chwile z mężem już na emeryturze
Dobrze rozumiem tych ludzi, którzy przyjeżdżali do Gdańska z zagranicy i robili zdjęcia domów, które opuścili, chodzili uliczkami na których się wychowali. Nosili zapewne wielki żal w sercu i tęsknotę. Z drugiej strony, nie każdy tak się przywiązuje do przedmiotów – i to też dobrze, trzeba iść do przodu. Od zrozumienia i przekazana historii mamy przecież historyków.
Czuje się pani wrzeszczanką, gdańszczanką czy poznanianką?
W głębi serca to jestem jednak poznanianką. Oczywiście kocham Gdańsk i Wrzeszcz, nie chciałabym się stąd wyprowadzić, to jest mój dom. Ostatnio na mojej ulicy wyremontowali ogrodzenie. Zabytkowy płot odzyskał dawny blask. W takich chwilach czuję, że nasza ulica znowu będzie piękna jak na dawnych pocztówkach. Bo miasto jest naszym wspólnym domem i naszym zadaniem jest o ten dom dbać.
Co się pani we Wrzeszczu najbardziej podoba?
Mieszkam tu już przeszło 60 lat – i ciągle Wrzeszczem się zachwycam. Gdy byłam młodsza, jeździłam do Brzeźna czy Sopotu, a teraz wystarczy mi Wrzeszcz. Najbardziej lubię niedziele, kiedy jest tu spokojnie, cicho, bezpiecznie. Mam swoje krótkie trasy. Chodzę na ulicę Matki Polki, by na jej końcu przysiąść, pooddychać tamtejszym powietrzem i popatrzeć. Jest tu ciągle coś do oglądania – Park Jaśkowej Doliny, uważnie przyglądam się willom i kamienicom, i choć mieszkam tu już tak długo, zawsze dostrzegam jakiś nowy detal. Myślę sobie wtedy: „Jaki ten Wrzeszcz jest piękny!”.