LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Dokumentuję życie mojej dzielnicy

To co dla nas jest współczesne, dla przyszłych pokoleń będzie już historią. Dlatego myślę, że warto dokumentować wszystkie elementy naszego życia. Począwszy od sklepików osiedlowych, jezdni, płotów i bram, po budynki i architekturę, która nas otacza. Trzeba robić zdjęcia, opisywać. Dokumentując to przechowujemy nie tylko pamięć dla potomnych, ale tworzymy także swój własny portret.

TEKST: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Dominik Werner

Instytut Langfuhr –

Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!

 

NATALIA KORALEWSKA: Z czym kojarzy się pani dzieciństwo we Wrzeszczu?

SYLWIA BARANOWSKA: Z zapachami. Jesienią i zimą powrotom ze szkoły towarzyszył dym z kominów. Dym, nie smog czy smród palonego plastiku. Kiedyś na opał służył porządny węgiel. Zapach tego dymu obwieszczał, że w domu czeka ciepły piec kaflowy, przy którym się ogrzać. Pamiętam też zapach świeżego chleba, wokół zbiegu ulic Hallera i Kościuszki. Stała tam budka, do której dowozili o poranku gorące pieczywo. Ekspedientka parzyła sobie ręce podając chleb. Nawiasem mówiąc nigdy nie docierał z nami cały do domu. Piętkę i chrupiącą skórkę zjadaliśmy już po drodze. Ten zapach także minął bezpowrotnie. Dzisiaj pieczywo do marketów przywozi się głęboko mrożone, a na miejscu jest tylko podpiekane.  

Z zakładu szewskiego pana Wojniły na Chrobrego, unosiła się woń kleju nakładanego szpatułką. Ponoć jego opary były szkodliwe, dlatego drzwi od zakładu były zawsze otwarte. Ja lubiłam ten zapach.

A były zapachy, których nie wspomina pani miło?

Były zapachy zupełnie wiejskie, bo sąsiedzi hodowali kury czy króliki. Proszę mi wierzyć, królicze klatki zlokalizowane tuż za płotem, w upalny dzień skutecznie odstręczały od pobytu w ogródku. No i wysłodki – odpadki z browaru przy ulicy Kilińskiego… Wielkim wózkiem przywoziła je dla swoich krów sąsiadka spod nr 7 i ten smród wyprzedzał ją zanim się ją zobaczyło. Mówię „smród”, bo jako dzieci zatykaliśmy nosy i uciekaliśmy jak najdalej.

Przy ulicy Deotymy mieszka pani od urodzenia?

Tak, tutaj się wychowałam, ale wyprowadziłam po wyjściu za mąż. Kilkanaście lat temu wróciłam do Wrzeszcza. Bardzo się z tego cieszę, bo dostrzegam jak moja dzielnica się zmieniła. Razem z sąsiadami – rówieśnikami z czasów szkolnych wspominamy dzieciństwo, wspólne zabawy i miejsca, które się odwiedzało paczką znajomych. Na przykład antykwariat na placu Komorowskiego, do którego wszyscy zanosili podręczniki po zakończonym roku szkolnym.

Jak wyglądało kiedyś życie sąsiedzkie?

Było inne, mniej anonimowe niż teraz, z najbliższymi sąsiadami byliśmy zżyci. Tworzyliśmy takie małe państewko. Znaliśmy się wzajemnie z imienia i nazwiska, kto jest kim za zawodu. Pożyczaliśmy sobie masło czy szklankę cukru. Składaliśmy życzenia wigilijne albo dedykowaliśmy piosenkę w radiowym koncercie życzeń w audycji „Jak dobrze mieć sąsiada”. Te wzajemnie uprzejmości były bardzo miłe, ale i wygodne. Byliśmy na tyle blisko, że mogliśmy liczyć na wzajemną pomoc, ale na tyle daleko, że nie wchodziliśmy sobie nawzajem z butami w życie prywatne.

Kto wybrał ten adres?

Mój ojciec dostał to mieszkanie z przydziału – był pracownikiem Politechniki Gdańskiej. Dolny Wrzeszcz to była taka enklawa politechniczna. Sporo osób z naszej ulicy było też zatrudnionych w instytucjach państwowych. W okolicy mieszkało wielu kolegów ojca z pracy, z którymi rodzice spotykali się towarzysko na przykład na grę w brydża.

Sąsiad mi opowiadał, że domy na Deotymy były zbudowane przed wojną dla pracowników stoczni. Mieszkania przy ulicy bardzo różnią się bardzo standardem. Są zarówno kawalerki z ubikacją w korytarzu, jak i mieszkania dwupokojowe z dużą kuchnią i wygodną łazienką.

Nikt nie mieszkał tu dłużej niż od po wojnie?

Kiedyś odpoczywałam na leżaku przed domem, bo tutaj do każdego mieszkania przynależy ogródek. Zobaczyłam parę rozglądającą po okolicy. Wyszłam do nich i zapytałam, czy mogę jakoś pomóc. Okazało się, że ten to obcokrajowcy, mężczyzna urodził się na Deotymy przed wojną. Nie pamiętał, pod którym numerem był jego rodzinny dom, bo był małym dzieckiem, gdy opuszczali Gdańsk. Obiecał sobie kiedyś, że na starość wróci kiedyś do rodzinnego miasta.

Zastaliście państwo poniemieckie przedmioty w domu?

Nie wiem, ile dokładnie rzeczy moi rodzice zastali w tym domu, a ile dokupili. Myślę, że mogło być tego dużo, bo rodziców mogło nie być stać na umeblowanie mieszkania zaraz po wojnie. Pamiętam, że mieliśmy poniemieckie, ceramiczne kurki z napisami kaltwarm. Ale ciepła woda była tylko wtedy, kiedy się napaliło w piecyku z walcowatym cylindrem u góry. W kuchni też nie mieliśmy ciepłej bieżącej wody. Na kuchence westfalce gotowaliśmy obiady i wodę do mycia naczyń. Pokoje były ogrzewane piecami kaflowymi.

Ogrzewanie wiązało się z codziennymi rytuałami. Wieczorem trzeba było wyciągnąć popiół, ułożyć gazety połączone z brykietami podpałki zwanej „lofiks” i węglem. Kto pierwszy rano wstał, podpalał tak przygotowaną stertę. Piece w moim mieszkaniu stoją do dziś, tyle że teraz ogrzewane są elektrycznie. Jak się taki piec porządnie nagrzeje, to trzyma ciepło dwa dni. To porządna zduńska robota.

Jak wspomina pani czasy szkolne?

Była dyscyplina, której nie postrzegaliśmy opresyjnie. Musieliśmy nosić kołnierzyki i fartuszki z przyszytą szkolną tarczą. Po korytarzu wolno było tylko chodzić parami w zadanym kierunku. Na środku stała nauczycielka, która uderzała wskaźnikiem, jak się ktoś za bardzo rozpędził. Jeżeli jakiś chłopak podpadł, to nieraz został wytargany za uszy. A mimo to, nie postrzegaliśmy tego jako przemocy. Odnoszę także wrażenie, że byliśmy bardziej samodzielni i obowiązkowi. Do szkoły i na dodatkowe zajęcia chodziliśmy sami, nie odprowadzali nas rodzice. Na podwórku bawiąc się z rówieśnikami byliśmy odpowiedzialni jeden za drugiego. Trzymaliśmy się razem – w grupie. Z drugiej strony wszyscy się znali, więc było wiadome, że jak ktoś narozrabia, to przyjdzie sąsiad i zwróci uwagę.

Chodziliście na lody do Eskimosa?

No jasne, że tak! Do Eskimosa chodziło się całą paczką, bo to już była wyprawa. Staliśmy w długich kolejkach. Bliżej nas też była budka z lodami – dokładnie na rogu Hallera i Kościuszki. Ekspedientka wkładała lody pomiędzy dwa waflowe kwadraciki. Nieziemsko pachniały – smaki truskawkowy, czy waniliowy były pyszne. Więcej w nich było naturalnych składników niż teraz.

Jak jeszcze spędzaliście czas wolny?

Jeździliśmy na plażę, obwieszeni na tramwaju jak winogrona. Zawsze grupą. Każdy brał kanapki i przesiadywaliśmy nad wodą cały dzień. Wracaliśmy pieszo. To były czasy, kiedy ulica Hallera była wysypana żużlem. Gdy komuś udało się zabrać nadmuchaną dętkę od samochodu ciężarowego, która nad wodą służyła jako ponton, w drodze powrotnej turlaliśmy ją po żużlu. Więc chociaż kąpaliśmy się cały dzień, to do domu i tak wracaliśmy brudni jak prosięta.

Co pamięta pani z lotniska?

Budynek odpraw był kameralny. Ale tylko raz byłam tam jako pasażerka. W podstawówce, gdy moja mama pracowała w gdańskiej rozgłośni radiowej, poleciałam do Warszawy, żeby dostać się na kolonie z zakładu pracy. Poleciałam z opiekunką. Pilot pozwolił nam wejść do kokpitu i opowiedział na czym polega jego praca. Przed startem i przed lądowaniem dostałam landrynki w kształcie cząstki pomarańczy, by odetkać uszy. To jest moje najmilsze wspomnienie, jeżeli chodzi o latanie.

Na lotnisku częściej bywałam na spacerach z babcią. Obok budynku odpraw była niewielka sadzawka z fontanną, przy której siadywałyśmy. Ona odpoczywała na ławce, a ja taplałam łapki w wodzie. A samoloty latające nad domami były czymś normalnym.

Czuję, że hałas musiał być uciążliwy.

To było inne lotnisko niż te współczesne. Teren był otwarty i porośnięty trawą, więc bywało, że chodziliśmy tam na piknik. Rozkładaliśmy koc, graliśmy w karty, rodzice opalali się. Bywali i tacy panowie, którzy opalali się tak jak ich Pan Bóg stworzył. Nie byli jednak groźni, po prostu się wylegiwali.

Ja zabierałam zazwyczaj koleżankę z sąsiedztwa i chodziłyśmy na jeżyny. Było tam całe mnóstwo, dzikich, nisko płożących krzaków. Objadałyśmy się owocami, będąc tuż obok pasa startowego.

Wiele miejsc z pani wspomnień już nie istnieje.

Czasem jak spaceruję z koleżanką po dzielnicy, to mówimy do siebie: „A pamiętasz…?”. Przypominamy sobie miejsca, których już nie ma, albo takie które zmieniły swoją funkcję. Wrzeszcz jest dzielnicą, która szybko się zmienia. Sypiąca się kamienica została odremontowana, albo poniemiecki płot został rozebrany. Na wiele zmian jednak nie zawracamy uwagi, bo dotyczą naszej codzienności. Kiedy sobie to uświadomiłam, to zaczęłam tą naszą dzielnicę dokumentować, żeby choć trochę ocalić ją od zapomnienia.

To dlatego założyła pani blog?

Myślę, że naszym życiem rządzą ciągi zupełnie przykładowych zdarzeń, które układają się w następstwa. Przed laty Piotr Dwojacki, który wówczas startował do Rady Dzielnicy Wrzeszcz Dolny poprosił mnie o podpis na liście poparcia. To stało się przyczynkiem naszych rozmów o Wrzeszczu. Pokazał mi też blog Jarosława Wasielewskiego i albumy „Wrzeszcz na dawnej pocztówce”, którymi się zachwyciłam. Lubię wyszukiwać dawne zdjęcia naszej dzielnicy i czytać o jej historii. Proszę zauważyć, że to co dla nas jest współczesne, dla przyszłych pokoleń będzie już historią. Dlatego myślę, że warto dokumentować wszystkie elementy naszego życia. Począwszy od sklepików osiedlowych, jezdni, płotów i bram, po budynki i architekturę, która nas otacza. Trzeba robić zdjęcia, opisywać. Dokumentując to przechowujemy nie tylko pamięć dla potomnych, ale tworzymy także swój własny portret.

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.