LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Fundamentem tożsamości jest pamięć

Ile jest we mnie Kaukazu, ile Białorusi, na ile jestem wilnianką, a na ile gdańszczanką? To śmieszne, ale mam już tyle lat, a tak naprawdę nie wiem kim jestem.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Czy zna Pani losy swoich przodków?

BOŻENA KISIEL: Mieszkali na pograniczu obecnej Litwy i Białorusi. Pod koniec XIX wieku mój dziadek w poszukiwaniu lepszego życia wyruszył na Kaukaz. Podjął pracę na Kolei Zakaukaskiej, jak wielu wówczas Polaków z Wileńszczyzny. Założył rodzinę, zamieszkali w Gruzji, a potem Armenii i Azerbejdżanie. Po rewolucji bolszewickiej w 1917 roku musieli opuścić Kaukaz. Powrót do Polski zajął im 6 lat. Prowadzili nomadyczny styl życia, który stał się doświadczeniem kolejnych pokoleń.

Gdzie się Pani urodziła?

Urodziłam się na terenie obecnej Białorusi, ale moja metryka została wystawiona w Wilnie. W dokumentach nic się nie zgadzało z tym, jak faktycznie było. Nie była prawdziwa ani data moich urodzin, ani miejsce. Być może dlatego pytanie skąd jestem ma dla mnie duże znaczenie. Wciąż poszukuję na nie odpowiedzi – czy jestem z Wilna, Białorusi, a może z Gdańska?

Jak to się stało, że znaleźliście się na Pomorzu?

Wojna zastała moich rodziców na Wileńszczyźnie. Ojciec jako żołnierz Armii Krajowej został aresztowany i wywieziony na Sybir. Moja matka w 1945 roku w ramach repatriacji wyjechała z Wilna i zatrzymała się u siostry w Subkowach, pod Tczewem. Miałam wówczas dwa lata. Matka była przekonana, że ojciec nie żyje, a jednak jesienią 1947 roku on wrócił z zesłania. Dokładnie 3 listopada – zapamiętałam tę datę, to był dzień moich urodzin – po raz pierwszy świadomie, nie jako niemowlę, zobaczyłam tatę.

Razem z nim pojechałyście do Gdańska?

Tak, jeszcze w tym samym roku. Ojciec znalazł mieszkanie w Oliwie, ale do transakcji nie doszło, ponieważ właściciel w tym samym czasie sprzedał je pięciu innym osobom. Udało nam się ostatecznie kupić niewielkie mieszkanie przy ulicy Wallenroda z ubikacją na półpiętrze. W pewnym momencie na tych kilkudziesięciu metrach mieszkało dziewięć osób, głównie znajomi z Kresów.

Po wojnie do Gdańska napływała ludność z Kresów, nie byliście Państwo sami. Jak to wpłynęło natożsamość miasta?

Nie tylko z Kresów – w latach 40. i 50. po wojnie w Gdańsku około 60% stanowili przybysze z Polski centralnej, ok. 30% ekspatrianci z dawnych Kresów. Zaledwie 10% to byli Gdańszczanie, autochtoni oraz ludzie wracający z Zachodu.

Gdańsk po wojnie budował tożsamość mozaikowo, bo jako połączenie kultury zastanej i kultur, które przynieśli ze sobą nowi osiedleńcy. Efektem oswajania miasta przez nowych mieszkańców – przesiedleńców ze Wschodu – są artefakty materialne. Nazwy ulic jak Wileńska, Grodzieńska, Lwowska, obelisk poświęcony kresowianom, tablice pamięci, przedmioty kultu religijnego, jak obrazy Madonny Kresowej w gdańskich kościołach czy wydarzenia kulturalne: Festiwal Wilno w Gdańsku i obchody dnia św. Kazimierza, tradycyjny wileński „Kaziuk”.

To jakich mieliście sąsiadów?

Tworzyliśmy wspólnotę, pomagaliśmy sobie w potrzebie. Sąsiadka opiekowała się mną, kiedy moja matka pracowała do późna. Na święta każdy piekł inną potrawę i częstowaliśmy siebie. Moja mama robiła śliżyki, ktoś inny kutię. Kamienica na Wallenroda to był dla mnie symbol tego miasta, które zostało zamieszkane przez ludzi z różnych stron Polski. Mieliśmy sąsiadkę z Lwowa, ale także Gdańszczankę, która zdecydowała się zostać.

Było wielu rdzennych mieszkańców?

Jak wprowadziliśmy się na Wallenroda, było jeszcze trochę ludności autochtonicznej. Większość kryła ze swoim pochodzeniem i językiem. Inna sąsiadka była Niemką z polskim nazwiskiem po mężu. Bardzo miła, ale ostrożna w relacjach – ludzie utrzymywali od niej dystans. Wypowiadając się po polsku często wtrącała niemieckie słowa. Jej mieszkanie było pełne porcelanowych filiżanek, figurek makatek – typowo niemiecki styl. Czułam do niej dużą sympatię. Kiedyś z wycieczki do Niemiec przywiozłam jej ozdobny talerz – była ogromnie wzruszona.

Czy na Wallenroda mieliście poniemieckie meble?

Nie było ich za wiele, raczej sami się wyposażyliśmy. Gdy byłam szkole podstawowej ojciec kupił mi sekretarzyk, z rozkładanymi małymi półeczkami. Pewnego dnia podczas sprzątania znalazłam w nim negatyw, który przestawiał żołnierzy niemieckich. To było dla mnie ogromnie przeżycie. Z jednej strony przestraszyłam się, a z drugiej, czułam, że ktoś to specjalnie ukrył, schował by zabezpieczyć. Czułam, że jestem powiernikiem tego sekretu. Bałam się komuś o tym powiedzieć. Myślałam, że jak wydam ten sekret, to ktoś tych ludzi odnajdzie i rozstrzela. Nie powiedziałam o tym nawet rodzicom i pewnie dlatego po latach uprzątnęli sekretarzyk wraz z negatywem. Zdjęcia żołnierzy przepadły. Zatrzymałam ten sekret dla siebie.

Jakie wspomina pani pierwsze lata spędzone w Dolnym Wrzeszczu?

Dolny Wrzeszcz był poniemiecką dzielnicą robotniczą. W naszym mieszkaniu było siedem warstw tapet i pluskwy, co okazało się podczas remontu, w którym ojcu pomagał jego starszy brat. Mieliśmy domofon, a kamienica była zamykana o godzinie 22. W piwnicy była pralnia z ogromnym kotłem, raz w tygodniu zamawialiśmy praczki. O sprzątanie klatki schodowej dbali wszyscy mieszkańcy.

Podwórko było także zadbane. Pomiędzy kamienicami wytyczono działki dla lokatorów. Rosły tam warzywa i owoce, kwiaty i krzewy. Najbardziej pamiętam bzy, bo pięknie pachniały na wiosnę. Wejście do ogródka prowadziło pomiędzy dwoma solidnymi postumentami. Była też altanka, przy której bawiłam się z rówieśnikami. Wallenroda była ładną uliczką, miała swój urok. Obsadzona wzdłuż drzewami – najpierw były kasztany, później akacje. Pamiętam, jak wieczorami przyjeżdżał na rowerze pan, który zapalał latarnie gazowe.

Kiedy Dolny Wrzeszcz zaczął się zmieniać?

Na gorsze – w latach 60., wraz z unowocześnianiem ulic. Pamiętam jak w tym czasie wróciłam do Gdańska ze stolicy i stanęłam jak wryta – Wallenroda wyglądała koszmarnie! Zlikwidowano lampy gazowe, założono okropne świetlówki, zlikwidowano ogrodzenia i przydomowe ogródki od strony ulicy, jezdnię zalano asfaltem, zlikwidowano płytki. To był bardzo smutny widok. Zmieniali się również mieszkańcy. Młodzi zaczęli wyprowadzać się do nowych dzielnic, coraz bardziej była widoczna bieda, a dzielnica zyskiwała złą sławę.

Na ulicy Konrada Wallenroda mieszkałam prawie 50 lat, do 1996 roku. Potem przeniosłam się na Strzyżę, gdzie mieszkam do dzisiaj.

Co sprawiło, że zaczęła się Pani poszukiwać własnych korzeni?

Zainspirowała mnie wizyta w Bremerhaven, które odwiedziłam w 2007 roku. Byłam tam w interaktywnym muzeum, które pokazuje migrację 8 milionów ludzi na przełomie XIX i XX wieku. Bardzo mi się to spodobało i postanowiłam zrobić coś podobnego w Gdańsku. Projekt „Drogi do Gdańska” zrobiliśmy z grupą uczniów i studentów. Było to kilkadziesiąt wywiadów – portrety i dokumentacja podróży gdańszczanek i gdańszczan, którzy przyjechali tu po II wojnie z dawnych Kresów. Okazało się, że w samym Gdańsku mieszkają ludzie, z którymi jestem spokrewniona. W ten sposób zaczęłam też działać w Towarzystwie Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, a później zostałam jego prezeską.

Czy w poszukiwaniu korzeni wybrała się pani także do Wilna?

Na Litwę pojechałam najpierw w sprawach zawodowych, bez sentymentu. Jednak, kiedy zobaczyłam nazwy miejscowości i ulic, okazało się, że pamiętam je jakby w głębi serca. Wszystko stało się mi bardzo bliskie. A na Białorusi, co miało dla mnie bardzo duże znaczenie, poczułam się jak w domu, u siebie. Miałam wrażanie, że rozumiem tych ludzi i miejsca. Tak jakbym dotarła do czegoś, co było we mnie głęboko zapisane. Odkryłam, że mam do tych miejsc ogromną nostalgię, chociaż nie mogłabym wskazać do czego konkretnie, przecież wielu z nich nie znałam. Myślę, że ta nostalgia wywodzi się gdzieś z pokładów mojej nieświadomości, z doświadczeń zapisanych w pamięci ciała i uczuć. Może to pewnego rodzaju pamięć genetyczna?

Skąd ta nostalgia?

Jest chyba we mnie poczucie niesprawiedliwości, bo pozbawiono mnie czegoś, co ważne. Czuję żal za czymś, co utracone. Pokolenie moich rodziców miało pamięć miejsca, w którym się wychowali, emocjonalnie mieli zawsze do czego wracać. Był to ich utracony świat. Ja takiego świata nie mam. Przez długi czas swojego życia nie interesowałam się losem mojej rodziny. Patrzyłam z politowaniem na tych, którzy żyli wspomnieniami i nie mogli się pogodzić z tym, że Wileńszczyzna już nie należy do Polski. Moi rodzice nie mieli w sobie tego żalu i ja też nie mam. Szkoda mi jednak, że nie miałam szansy tam wrosnąć. Podobno fundamentem dla budowania tożsamości jest pamięć – zastanawiam się co zrobić, kiedy się jej nie ma.

Chciała się pani przeprowadzić do Wilna?

Nie, zawsze chciałam mieszkać w Gdańsku. Tu spędziłam praktycznie całe moje dorosłe życie. Uczyłam się tego miasta – czytałam literaturę, byłam aktywna społecznie, brałam udział w strajkach. To była moja legitymacja do bycia mieszkanką tego miasta. Jestem do niego ogromnie przywiązana, choć przyznam szczerze, że nie czuję się gdańszczanką.

Więc kim?

W zasadzie nie wiem kim jestem – ile jest we mnie Kaukazu, ile Białorusi, na ile jestem wilnianką, a na ile gdańszczanką? To śmieszne, ale mam już tyle lat, a tak naprawdę nie wiem kim jestem. Podobno pod koniec życia zatacza się taką pętlę. Wraca się wspomnieniami do najwcześniejszych i być może najważniejszych okresów w życiu. Czuję, że ja taką pętlę zataczam.