LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Jestem gdańszczanką ze Stanisławowa

Do Gdańska przyjechaliśmy z niczym. Ze Stanisławowa ojciec zabrał cenne dla niego obrazy, a matka fortepian, fotel i taboret. Kilka lat temu doszukałam się w kredensie jeszcze dzbanka do parzenia herbaty, filiżanki, pokrywki z grubej porcelany, dwóch talerzy oraz kilku figurek, które, jak podejrzewam, zabrała babcia.

TEKST: NATALIA KORALEWSKA
ZDJĘCIE: RENATA DĄBROWSKA

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Kiedy przyjechała pani do Gdańska?

EWA NAWROCKA: Trafiliśmy tu z rodziną jako repatrianci ze Stanisławowa [obecnie Iwano-Frankowsk w Ukrainie, w wywiadzie używamy nazwy historycznej – przyp. red] w 1945 roku. Ojciec wybrał Wybrzeże, ponieważ odwiedził je tuż przed wybuchem II wojny światowej. Był z wykształcenia malarzem i aktorem – w 1939 roku pojechał na wycieczkę do Gdyni, gdzie miał zaplanowane spotkanie z Ignacym Witkiewiczem. Przy okazji zwiedził także Gdańsk, który mu się bardzo spodobał. Kiedy po wojnie rozpoczęto proces przesiedleń, duża część mieszkańców Stanisławowa przeprowadziła się do Wrocławia, my wybraliśmy Gdańsk.

Pamięta pani podróż ze Stanisławowa?

Jak przez mgłę, ponieważ miałam tylko trzy lata. Cała podróż trwała sześć tygodni. Jechaliśmy wagonami bez dachu. Mama zrobiła mi daszek z linoleum – to był mój mały domek, pod którym siedziałam. Miałam widok na babcię siedzącą z kuchenką w kolejnym wagonie. Ludzie przynosili wiktuały, a ona gotowała. Pamiętam, że była jakaś strzelanina. Prawdopodobnie napadły nas bandy, które chciałaby rabować. Pociągu broniło wojsko. Myślę, że dla dorosłego człowieka cała ta przeprawa była bardzo dramatyczna. Z perspektywy dziecka wszystko wydawało się dość niezwykłe, nie zdawałam sobie przecież sprawy, co tak naprawdę się dzieje.

Jak znaleźliście się we Wrzeszczu?

Najpierw przez blisko dwa lata mieszkaliśmy przy ulicy Okopowej, nieopodal obecnej siedziby Muzeum Narodowego. Zmieniliśmy mieszkanie, kiedy ojciec dostał pracę w urzędzie wojewódzkim jako zastępca kierownika wydziału kultury. To było środowisko repatriantów z Wileńszczyzny i kresów południowych, ale także osób zaangażowanych w rozwój życia kulturalnego miasta. Podejrzewam, że ojciec z racji swoich zasług i funkcji dostał przydział na mieszkanie. Od początku była to willa, w której zamieszkały osoby związane ze światem sztuki.

Czy w mieszkaniu były przedmioty po poprzednich mieszkańcach?

Z tego co pamiętam, to nie. W Gdańsku był punkt, w którym gromadzono mienie pozostawione przez Niemców. Repatrianci mogli się tam zgłosić i za niewielkie pieniądze kupić meble i wyposażenie domu. Do dziś mam z tego sklepu piękną szafę, biblioteczkę trzydrzwiową i krzesła. Do Gdańska przyjechaliśmy z niczym. Ze Stanisławowa ojciec zabrał cenne dla niego obrazy, a matka fortepian, fotel i taboret. Kilka lat temu doszukałam się w kredensie jeszcze dzbanka do parzenia herbaty, filiżanki, pokrywki z grubej porcelany, dwóch talerzy oraz kilku figurek, które – jak podejrzewam – zabrała babcia. Kiedy wprowadziliśmy do mieszkania we Wrzeszczu, było zupełnie puste. Całe wyposażenie, które mieliśmy było poniemieckie albo pogdańskie. Pamiętam, że rodzice mieli przez wiele lat łóżko, które w nagłówku miało dziurę po pocisku.

Życie w willi zamieszkanej przez artystów musiało mieć swój klimat.

Z perspektywy małego dziecka to było niezwykle atrakcyjne. Osoby, które mieszkały w kamienicy były związane z światem kultury i sztuki. Naszą sąsiadką była na przykład Olga Totwen – twórczyni Wileńskiego Teatru Łątek wraz z córkami Ewą i Ireną – czy śpiewaczka Aleksandra Łacińska. W latach mojego dzieciństwa była też tutaj pracownia konserwacji zabytków, w której przygotowywano między innymi figurki i rzeźby do kościoła Mariackiego. Następnie miejsce pracowni zajął oddział biblioteki wojewódzkiej. To się jednak zmieniło w 1956 roku, kiedy rozpoczęto dokwaterowywać mieszkańców. Wtedy zaczął się dla nas prawdziwy horror.

Jak pani to wspomina?

Babcia, która przyjechała z nami ze Stanisławowa już nie żyła, kiedy zaczęły się dokwaterowania. Rodzice i ja mieszkaliśmy na powierzchni przeszło 100 m2. Zwyczajowo dzielono takie mieszkania na pół i w pokoju wielkości 45 m2 lokowano rodzinę z dziećmi. Nowo wprowadzający się dostawali tylko pokój, a kuchnię i łazienkę musieli dzielić z dotychczasowymi mieszkańcami. Nie chcieliśmy się na to zgodzić i to sprowadziło na nas duże kłopoty – moi rodzice przypłacili je zdrowiem. Myślenie klasowe, komunistyczne stawiało nas w złym świetle. Przecież artysta, inteligent nie może nie udostępnić swojej kuchni robotnikowi – to się przecież mu należy i tyle. Wspominając te czasy dostrzegam pewną zbieżność pomiędzy architekturą i relacjami międzyludzkimi. Kiedy kamienica zaczęła podupadać nieremontowana i nadmiernie eksploatowana, to równolegle kontakty między mieszkańcami ulegały degradacji. Wrogość brała górę nad ludzką solidarnością

Głód mieszkaniowy okresu PRL odcisnął swoje piętno.

Były sytuacje, które z perspektywy czasu oceniam jako zabawne. Zostaliśmy na przykład postawieni przed sądem za czyny, które były kompletną nieprawdą – ojciec za pobicie, matka za straszenie dzieci po wypiciu alkoholu, a ja za zwyzywanie sąsiadów. Na rozprawę przyszli znajomi taty z pracy, by nas wesprzeć. Natomiast sąsiedzi przyprowadzili rzekomych świadków, których widzieliśmy pierwszy raz na oczy. Nie mieliśmy szans, więc adwokatka poradziła nam rozwiązać sprawę polubownie. Zgodziliśmy się wpłacić środki finansowe na budowę szkoły i rozprawa się zakończyła. Teraz, kiedy wspominam tę sytuację, myślę, że obrazuje tamte czasy, mówi o świecie, w którym przyszło nam wówczas żyć.

Jakie było dzieciństwo we Wrzeszczu?

Byłam jedynaczką, więc najczęściej spędzałam czas z rówieśnikami z okolicznych domów na ulicach Kolonii Abegga. Chodziłam też na spacery na cmentarz, który znajdował się w miejscu obecnego Parku Akademickiego. Kiedy wprowadziliśmy się do Wrzeszcza w 1947 roku, w tym miejscu jeszcze chowano zmarłych. Choć dziś myślę, że takie samotne wyprawy były bardzo niebezpieczne, to bardzo je lubiłam. Chadzałam alejkami wydłuż dziecięcych grobów przy których zazwyczaj stały pomniki modlących się aniołków. Zamiast płyty nagrobnej była ziemia usypana w trapez, więc sadziłam kwiaty – opiekowałam się nimi. Na cmentarzu było ogrodnictwo, które prowadził pan Kropisz, mieszkaniec Kolonii Abegga. Z jego córką Marianką chodziłam do szkoły podstawowej. Miałyśmy kontakt, dopóki nie wyszła za mąż. Po ślubie wyjechała za granicę do Tel Awiwu.

Jakie zabawy były popularne w tamtym czasie?

Najczęściej organizowałam przedstawienia teatralne z rówieśnikami z dzielnicy. Wejście do garażu na tyłach kamienicy służyło nam za scenę. Wieszaliśmy zasłony, żeby wydzielić przestrzeń na kulisy dla aktorów, którzy chowali się w gęstym krzaku bzu. Widownia siedziała naprzeciwko na wjeździe od strony ulicy Puszkina. Zdarzało się, że przechodnie zatrzymywali się, żeby popatrzeć na odgrywaną przez nas sztukę. Obrałam rolę reżyserki spektakli, która rozdawała role poszczególnym dzieciom. Plenerowe wydarzenia odbywały się latem, zimą przenosiliśmy się do naszego mieszkania. To był fantastyczny czas, który bardzo miło wspominam.

Czasy pani młodości przypadły na wielki okres odbudowy Gdańska.

Najpierw był okres odgruzowywania. Pamiętam spotkania na Placu Zebrań Ludowych dla ochotników. Uporządkowanie zrujnowanego Głównego Miasta było obywatelskim obowiązkiem. Kiedy miasto zostało uprzątnięte i rozpoczęła się odbudowa, jeździliśmy z ojcem do Gdańska patrzeć, jak się zmienia. Budynki rosły w oczach, tata się bardzo z tego cieszył. Kiedy przyjechaliśmy w 1945 miasto było morzem gruzów, a przecież pamiętał je jak wygadało przed wojną. Pokochał Gdańsk, kiedy zobaczył go po raz pierwszy.

Czy odwiedziła pani swoje rodzinne miasto, z którego pochodzili rodzice?

Kiedy pracowałam na Uniwersytecie Gdańskim, jeden z moim absolwentów dostał pracę na wydziale Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Stanisławowie. Dzięki niemu dostałam możliwość prowadzenia zajęć z poetyki i teorii literatury przez trzy miesiące. To był bardzo dobry czas spędzony ze wspaniałą młodzieżą. Przy okazji zwiedziłam miejsca, z których pochodziła rodzina. Moi dziadkowie prowadzili przed wojną w tych okolicach zakład bednarski. Kiedy byłam tam po raz pierwszy, pojechałam tam zobaczyć, co pozostało po gospodarstwie. Cały pobyt był dla mnie ważnym przeżyciem.

Jakie to było uczucie?

Czułam się świetnie. Drugi raz pojechałam z synem na zorganizowaną wycieczkę ze Stanisłowianami. Moja daleka krewna z Krakowa organizowała wówczas cykliczne wyjazdy dla osób, które stamtąd pochodzą. Razem z kilkunastoma osobami zjeździliśmy Kresy i obejrzeliśmy miejsca, z których pochodziły nasze rodziny. Uczestnicy wycieczki dzielili się swoimi wspomnieniami, z kolei obecni mieszkańcy tego miejsca, których spotykaliśmy, byli żywo zainteresowani naszym losem. Kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Gdańska, pytali o Solidarność i zmiany społeczno-polityczne. Stanisławów to bardzo piękne miasto założone w drugiej połowie XVII wieku. W sercu Starego Miasta stoi kolegiata, która jest częścią naszej literatury. To tam odbywa się pogrzeb Pana Wołodyjowskiego z literatury Henryka Sienkiewicza. Tak to się wszystko splata.

W pani mieszkaniu na ścianach wiszą obrazy z pejzażami zarówno Stanisławowa jak i Gdańska.

Tak, to pamiątki rodzinne. Portret mojej mamy jest autorstwa Józefa Kidonia, artysty pochodzącego z Kresów, a pejzaże – Iwana Trusza, ukraińskiego malarza. Większość to jednak obrazy autorstwa mojego ojca. Będąc już w Gdańsku malował wspomnienia ze Stanisławowa: synagogę, kościół ormiański i pejzaże. Są także widoki morza, które tata malował podczas wycieczek do Brzeźna. Pozostałe to portrety aktorów – Aleksander Zelwerowicz, Ludwik Solski, Józef Węgrzyn, Jerzy Leszczyński i autoportret ojca. W tych obrazach widać zarówno moje korzenie, jak i życie moich rodziców.

Czy czuje się pani związana z Wrzeszczem?

W naszym budynku zawiązała się wspólnota mieszkańców i postanowiliśmy zrobić remont elewacji, przywrócić willi dawną świetność. Przy współpracy z konserwatorem udało się odtworzyć wiele elementów rzeźb i zdobień na fasadzie, w tym datę powstania – 1896 rok – trzymaną przez dwa aniołki. Dzięki temu okazało się, że nasz dom jest nie tylko jednym z najstarszych przy Alei Zwycięstwa, ale także najpiękniejszym. Świadomość, że mieszkam w tak domu z tak długą historią jest dla mnie bardzo ważna. Czuję się związana z Gdańskiem i całym Trójmiastem, ale Wrzeszcz jest dla mnie miejscem szczególnym. Tak samo jak Stanisławów, w którym się urodziłam i z którego pochodzę. Tak samo jak moi rodzice i dziadkowie – wszyscy jesteśmy z Kresów.