Lubię zapach piwnic
Do dziś mam poczucie, że jak śmierdzi grzybem, jest w tym jakaś historia. W wielu Wrzeszczanach jest szacunek do tego, że przyszli na wysprzątane. Wszystko było w szafach: obrusy, wyprasowana pościel, ubrania, całe wyposażenie kuchni czy piece, w których można było napalić drewnem z lasu.
Tekst: Jakub Knera
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!
JAKUB KNERA: Najwcześniej jak sięgniesz pamięcią, to co czym był dla ciebie Wrzeszcz?
MIKOŁAJ TRZASKA: Oknem z nowego do starego świata. Z Osiedla Młodych w Oliwie, z wielkiej płyty, chodziłem do Wrzeszcza jak przez wrota czasu i drzwi innej rzeczywistości – tu byli inni ludzie, Wrzeszcz był wiejski, było czuć starych gospodarzy.
Bo urodziłem się w latach 60. na granicy – wtedy Oliwy i Wrzeszcza, a dziś Strzyży i Wrzeszcza. Mieszkaliśmy na Osiedlu Młodych, dziś to osiedle VII Dwór, i wystarczyło przejść przez las czy dawny wał, a obecnie tory kolei metropolitalnej, aby znaleźć w innej przestrzeni. Dochodziłem do kościoła parafii zmartwychwstańców – wtedy był małym i pięknym wiejskim kościołem – a potem na dzisiejszą ulicę Hubala, gdzie była stara piekarnia, w której można było kupić chleb z formy. W połowie lat 70. to był ekskluzywny produkt!
Na ulicy Chrzanowskiego mieszkał Paweł Huelle, który kolegował się z moją siostrą. I kiedy w latach 80. napisał „Weisera Dawidka”, to odtąd był dla mnie symbol Wrzeszcza.
Huelle przyciągnął cię do Wrzeszcza?
Jego książka na pewno! A może to było przez Jarka Kurskiego, który pisał o tym, że w jego łazience zamiast zimnej wody stało kalt, a zamiast ciepłej warm? Czuło się, że ktoś tam wcześniej był. My jesteśmy kolejną warstwą, a we Wrzeszczu czujesz te warstwy. Jest Wrzeszcz stary, starszy, młodszy, są jakieś plomby wbite pomiędzy starymi budynkami. A w piwnicy masz wrażenie, że widzisz romańskie konstrukcje i sklepienia.
20 lat temu zamieszkaliśmy na ulicy Batorego w centrum Górnego Wrzeszcza. Wtedy w naszej kamienicy była pani Krysia, która przyjechała z Wilna. Powiedziała nam: „Cieszymy się, chcemy młodych ludzi, a w piwnicy stoją meble od przedwojnia, możecie je sobie brać!”.
Wzięliście?
To był dla nas szok – byliśmy biedni, nie mieliśmy mebli, zamieniliśmy swoje dziedziczne mieszkania na wielką przestrzeń, więc je zagarnęliśmy. Nadstawkę do kredensu, trochę krzeseł, ale najważniejszy był piękny stary stół: modernistyczny z zaokrąglonymi kątami, strasznie ciężki. Stał przez wiele lat w naszej jadalni. Ponieważ moi dziadkowie do Gdańska przyjechali z Ziem Obiecanych i mieszkali w starej Oliwie, znałem ten piwniczny zapach. Do dziś mam poczucie, że jak śmierdzi grzybem, jest w tym jakaś historia.
Piwniczna wilgoć.
Pani Krysia opowiedziała nam historię o tym, jak przyjechali na Batorego z Wileńszczyzny w 1945 roku. Wszystko było w szafach: obrusy, wyprasowana pościel, ubrania, całe wyposażenie kuchni czy piece, w których można było napalić drewnem z lasu. W wielu Wrzeszczanach jest szacunek do tego, że przyszli na wysprzątane – nie było tak, że całe miasto zostało otoczone barbarzyńską siłą destrukcji, której przykład dali Rosjanie. A przecież oni zniszczyli główną pierzeję Grunwaldzkiej! To, co tam stoi to dekoracja, dlatego wielu osobom trudno uwierzyć w oryginalność Wrzeszcza i to, że nie został zniszczony, choć pozbyto się głównej ulicy. Ale drugi rząd już przetrwał!
Wiesz, kto mieszkał w twoim domu?
Po latach okazało się, że to mieszkanie należało do matki Angeli Merkel. I Angela Merkel była tu nawet z prywatną wizytą. Tzn. próbowała się dodzwonić, ale akurat nas nie było. Szkoda, że się nie udało spotkać, ale może z drugiej strony to dobrze, bo akurat byliśmy przed remontem (śmiech). Znaleźliśmy jednak więcej śladów – kiedy trzy lata temu wymienialiśmy drzwi, pomiędzy nimi jako uszczelnienie były włożone gazety z 1928 roku z kartkami na których były ręcznie napisane nuty!
Jak się odnalazłeś po przeprowadzce do Wrzeszcza?
Korzystam ze starej siatki pamięci – nim tu zamieszkałem, przyjeżdżałem tu do moich znajomych.
Co to za siatka?
III Liceum Ogólnokształcące – ja do niego nie chodziłem, ale moja siostra tak. Przyklejałem się do jej towarzystwa jak to młodszy brat. Jej najlepsi przyjaciele mieszkali na Brzozowej, na Sienkiewicza. Pamiętam zapach tych kamienic, drewniano-grzybowy smród. Tam było inne życie, te mieszkania miały niezwykłe przestrzenie.
Gdzie był twój Wrzeszcz?
Wrzeszcz był bramą Gdańska. Najbardziej czułem to jadąc samochodem z ojcem. Wypatrywałem tego nieprawdopodobnego neonu „Gdańsk miastem kwiatów”. Za każdym razem inaczej świecił – jakaś litera nie fungowała, coś się przepaliło, tempa liter były różne. To była jedyna kolorowa rzecz w tym świecie.
Dla mnie Wrzeszcz zaczyna się od Klonowej – ten Górny Wrzeszcz, który kiedyś czuł się lepiej od Dolnego, bo dziś sytuacja się zmieniła: ulica Wajdeloty totalnie nas zdominowała.
Walka Wrzeszczów trwa.
Liczę, że Górny Wrzeszcz odzyska nie tyle dawną formę, ale opuści go opuszczenie. Co poniekąd lubię… Wajdeloty hula, Grunwaldzka i knajpy w Garnizonie też, ale Wrzeszcz poza głównymi szlakami – co mi zupełnie nie przeszkadza, bo nie chcę żeby ktoś go krył styropianem – jest opuszczony. Właśnie na Wajdeloty to widać – wystarczy skręcić w bok, nawet plac Wybickiego jest pusty. Życie jest tam, gdzie jest biznes!
Wróćmy do tej siatki…
To były miejsca, które stopniowo odkrywałem – Topolówka, Batorego, Partyzantów czy Podleśna – zjawisko na miarę światową, wejście do lasu przez magiczną architekturę domów. Albo Gaj Gutenberga, jak w baśni. W „Psich latach” Günter Grass dużo pisze o tych przestrzeniach, a główny bohater tam mieszka.
Dlaczego to dla ciebie ważne?
Bo ktoś te miejsca opisał. Wrzeszcz był magiczny, bo istniał w mojej głowie, która miała doświadczenie literackie. Zastanawiałem się, gdzie znajdują się opisywane tam miejsca, na Batorego szukałem Stephanweg, bo tak przed wojną nazywała się ta ulica. To było mi bardzo potrzebne: wcześniej narysowana mapa, śladem której ktoś chodził z pamięci. Nie traktuję Wrzeszcza jako dzielnicy Gdańska, bo to on ma swoje dzielnice: północną, za torami, przed torami, Dolny i Górny. Można sobie wymyślić, dokąd sięgają mentalne granice Wrzeszcza: „do Grunwaldzkiej”, „przy do Studzienki”, mówi się też „przy Matejki”, „w okolicach Batorego” albo „przy Teatrze Miniatura” – to wszystko jest stare, ale inaczej wygląda architektonicznie.
Jest we Wrzeszczu tożsamość dzielnicowa?
Tak! Myślę, że ostatnio jest nawet bardziej nabyta. Gdańsk rośnie dzielnicowo też w Oliwie czy w Nowym Porcie, z kolei Żabianka, Przymorze albo Morena są osiedlami, tam jest inaczej.
Czym to się różni?
Osiedle nie tętni kulturą, życiem osobistym, nie czuję tam historii. Dla mnie dzielnice z historią to te stare. Jestem wrzeszczańskim nacjonalistą, mógłbym powiedzieć, że to jedyne miejsce, które ma swoją tożsamość, ale to nieprawda. Mają ją Oliwa, Orunia, a Nowy Port to już w ogóle!
Ale tradycja znika, bo wymiera nam stara szlachetna menelka. 20 lat temu poznałem tu ludzi odtrąconych przez kapitalistyczny system i społeczeństwo. Prosili ludzi o 5 złotych albo o jabola. Ta ich słabość i cierpienie przedłużone ciągiem alkoholowym były ludzkim elementem tego miasta. Już ich nie ma i nie stać ich na ten Wrzeszcz.
Dla mnie ta tożsamość jest mroczna, był tu półświatek. Jak się wprowadziłem, to od razu ukradli mi samochód, spod domu! Ale potem byłem już swój i więcej nikt go nie tknął. Dzielnica musiała mnie przyjąć. Lusterka też mam już całe. Kiedyś ludzie wracający z burdelu Hades na końcu Podleśnej zawsze o nie zahaczali, ale burdel zamknęli.
Jest za to synagoga.
Do niej mam bliżej niż do jakiegokolwiek kościoła. W synagodze właśnie remontują dach. Moje życie jest tam osadzone – jestem członkiem rady gminy, a dla mnie to taka rada osiedla, bo tu wszyscy przychodzą.
I Wrzeszcz jest miejscem dla wszystkich?
Stał się w jakiś sposób europejski i to niedawno. Nie jestem wychowany na tym, żeby wychodzić na kawę do jakiegoś miejsca, podczas gdy moi koledzy z krajów zachodnich robią to nagminnie. Komunistyczna retoryka obudziła w nas wstręt przed byciem razem, dlatego mamy tak mało wspólnych miejsc. Nawet dla moich kolegów ze Lwowa zejście na kawę to normalna rzecz, a u nas tak nie było. A teraz Wrzeszcz tak się zmienił, że biorę rower i jadę na kawę.
Dlaczego tak było?
Bo w PRL wszystko należało do miasta, a w innych krajach właściciele kawiarni byli właścicielami kamienic. Nawet w Gdyni Cyganeria zawsze należała do Hebanowskich – od przedwojnia to był naturalny punkt na mapie. W Krakowie bardziej się to działo, bo byli tam mieszkańcy sprzed wojny. Ale kiedy Wrzeszcz odpalił, dostałem młodość i europejskość, których nigdy nie miałem. Nawyk trudny do nabycia w moim wieku. Kawa na mieście, obiad na mieście – to stało się naturalne, bo jest, gdzie chodzić. Fajnie jakby jeszcze Górny Wrzeszcz odpalił, bo jest sporo miejsc między Manhattanem a Garnizonem do zagospodarowania.
Wrzeszcz jest pomiędzy? Z czekającą gentryfikacją z jednej strony, a opuszczony z drugiej?
Chociaż jedna mała kawiarnia mogłaby być w okolicy! W Berlinie jest mnóstwo nieatrakcyjnych lokali, które oddaje się za darmo na kawiarnie i galerie. W wielu parterach we Wrzeszczu nie ma życia, być może to totalna nieświadomość włodarzy Gdańska. To miejsca na kulturę z kawą. Popatrz na Tajną Galerię Marcina Zawickiego – na początku przychodzili tam tylko znajomi, ale z czasem zaczęli pojawiać się sąsiedzi. Im więcej jest takich punktów, w których ludzie czują się jak w domu, tym większa jest szansa na bycie grupą, wspólnotę i myślenie społeczne, bez względu na wyznanie czy orientację polityczną.

