LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Marzę, żeby jeszcze coś fajnego zrobić

Robimy to, co ludzie tylko sobie wymarzą. Zawsze staram się proponować coś nowego – jak się ma już tyle lat co ja i tyle przepracowało w zawodzie to pewne rozwiązania wchodzą w krew. A pomaga mi w tym wszystkim to, że lubię swoją pracę. 

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Klienci chwalą, że jest pan tytanem pracy i gawędziarzem.

WŁADYSŁAW CHUMOWICZ: Gawędziarzem? Nie, nie… To co wiem, to co mogę wiedzieć – to powiem. A że przepracowałem przeszło siedemdziesiąt lat jako introligator to, jak sama pani się domyśla, jakieś pojęcie mam o tej profesji. W całej mojej karierze miałem tylko cztery miesiące zwolnienia lekarskiego. Ciągle mam coś do robienia. Ja po prostu kocham tę robotę i nie czuję nią zmęczony.

Do Gdańska przyjechał Pan po wojnie?

Pochodzę z Lubelszczyzny. Musieliśmy po wojnie stamtąd uciekać, bo było niebezpiecznie. Napadały nas bandy ze wschodniej i zachodniej strony – Ukraińcy, Rosjanie czy Niemcy. Dużo spaliśmy na polach ukrywając się. Dwóch moich wujków zabrano, co się z nimi stało – nie wiem. Do Gdańska przyjechałem z ojcem i z przybraną ciotką – moja matka niestety już nie żyła. Był rok 1945 i miałem 10 lat. Początkowo zamieszkaliśmy przy ulicy Chopina.

Jak tu wtedy było?

Pamiętam niemieckich żołnierzy i oficerów przechodzących przez Grunwaldzką. Opuszczali Gdańsk prowadzeni przez radzieckie wojsko. Ich twarze były zmęczone, smutne. W Gdańsku nie mieszkaliśmy długo, bo tata starał się o dzierżawę gospodarki, która gwarantowała lepszy byt. Dostaliśmy przydział ziemi na Wiślince. Uprawialiśmy zboże, a zebranymi plonami handlowaliśmy w Gdańsku. Niedługo po przeprowadzce mój ojciec zmarł. Ktoś przywiózł zatrute śledzie – wszyscy, którzy je zjedli, zachorowali i zmarli. Po tym zdarzeniu jeszcze rok mieszkałem z przybraną ciotką, aż w końcu trafiłem do domu dziecka w Łapinie.

Jak wspomina pan ten czas?

Dom dziecka prowadziła pani Szawczukiewicz, która przyjechała do Łapina z Sybiru, gdzie także prowadziła sierociniec. Opuszczając go zabrała ze sobą kilkoro wychowanków. Nie patyczkowała się z nami – jak zbroiliśmy to dostawaliśmy baty. Spędziłem tam około dwóch lat, potem skierowano nas do Sztumu do szkoły, gdzie w ciągu roku mieliśmy zrobić dwie klasy. Poza ogólnymi przedmiotami uczyliśmy się także zawodów rzemieślniczych: szewstwa, dziewiarstwa, krawiectwa, fotografiki, introligatorstwa. Zapisałem się na to ostatnie, chociaż nie miałem pojęcia z początku na czym polega praca introligatora. Kiedy skończyłem 18 lat musiałem opuścić sierociniec, ale miałem już fach w ręku. Razem z kolegami i koleżankami z domu dziecka założyliśmy młodzieżową spółdzielnię pracy i dzięki temu mogliśmy się częściowo usamodzielnić. Półtora roku wojska spędziłem w Bydgoszczy w jednostce, która miała swoją drukarnię.

Co czekało w Gdańsku?

Z kolegami i koleżankami ze spółdzielni wyremontowaliśmy dom na Oruni. To pomogło nam się uniezależnić [od struktur organizacyjnych domu dziecka – przyp. NK]. Postanowiłem też starać się o własne mieszkanie, bo po powrocie z wojska zamieszkałem z przybraną ciotką. Założyłem książeczkę w Spółdzielni Mieszkaniowej Przymorze i znalazłem się w kolejce po mieszkanie. Termin wydania kluczy był niewiadomą, ale można było zgłosić się do zarządu Spółdzielni, aby wykonywać prace społeczne, które mogły pomóc przyspieszyć sprawę. Zbigniew Kosycarz robił wówczas dla nich dużo zdjęć, a ja je oprawiałem. Przygotowywałem albumy, plakaty, broszury i te prace społeczne były zapisywane na moje konto. Dzięki temu, po roku dostałem pokój z kuchnią.

Z czasem usamodzielnił się pan też jako introligator.

W 1967 roku zdecydowałem, że otworzę swój własny zakład. Jak się pracowało w państwówce, to robiło się to, co kazali. Dopiero jak przeszedłem na swoje, to zacząłem rozumieć na czym polega bycie indywidualnym rzemieślnikiem. Otworzyłem swój warsztat i nie miałem nic z wyposażenia – gilotynę pożyczył mi kolega, nożyce zrobili mi na zamówienie. Pierwszy punkt miałem w Gdańsku przy ulicy Straganiarskiej w Domu Mrongowiusza. Po kilku latach musiałem zmienić lokalizację. Nie było łatwo znaleźć inne miejsce. W końcu trafiłem do lokalu przy Do Studzienki. To był budynek miejski w niezbyt dobrym stanie. Wymagał gruntownego remontu, którego się podjąłem. Zrobiłem nową wylewkę, skułem zawilgotniałe tynki, położyłem izolację. W tamtym miejscu pracowałem przez przeszło 40 lat i, jak się okazało, nie była to ostatnia lokalizacja. Od 2020 roku mamy nowy adres, także we Wrzeszczu – przy Partyzantów. Przeprowadzka nie była łatwa, bo człowiek nawet nie wie, ile przez te lata nazbierał rzeczy i w dodatku w trakcie zmiany miejsca wybuchła pandemia. Na Do Studzienki było klimatycznie i nastrojowo, ale tutaj też mi się podoba. Przez szyby wpada dużo światła i mam witrynę, w której prezentuję oprawione książki.

Proszę powiedzieć coś o swoich klientach.

Nie wiem skąd są moi klienci, ale wiem, że książki, które oprawiam są w wielu zakątkach na świecie. Najwięcej to chyba w Watykanie. Jak prałat Jankowski poznał się na moim fachu, to zlecał mi wiele prac. Przygotowywałem oprawy Pism Świętych, kuferki na monstrancje – to wymagało precyzji, powiedziałbym nawet rzeźbienia w styropianie, żeby wszystko pasowało. Takie kuferki są przygotowywane na wymiar, wyściełane welurem, mają eleganckie zameczki. Oprawy też wymagają pracy. Często zdobimy je różnymi wzorami z mosiądzu, literkami wycinanymi w bursztynie, czasem nawet srebrem albo złotem. Tak naprawdę robimy to, co ludzie tylko sobie wymarzą. Zawsze staram się proponować coś nowego – jak się ma już tyle lat co ja i tyle przepracowało w zawodzie to pewne rozwiązania wchodzą w krew. A pomaga mi w tym wszystkim to, że lubię swoją pracę. 

Szkolił pan w zakładzie uczniów.

Oczywiście. Miałem taką brygadę, że ho, ho! Dwóch chłopaków i dwie panienki. Żyliśmy po sąsiedzku, zdarzało się, że jedliśmy razem śniadania. Pamiętam, że w czasach PRL, kiedy trudno było o towary luksusowe, udało mi się załatwić karton tabliczek czekolady. Było ich tak dużo, że każdy brał po jednej do śniadania. Jedliśmy na bogato, oczywiście do pewnego czasu. Teraz w pracy pomaga mi mój syn Marek. Nie jest to łatwa robota, całe dnie trzeba stać przy stole. Można się od tego stania zgarbić, szczególnie jak się stoi już przeszło siedemdziesiąt lat. Ale ja ciągle marzę, żeby jeszcze coś fajnego zrobić.

Na przykład?

Pracuję nad oprawami do pamiętników. Chciałbym, żeby miały złocone brzegi, papier écru, ozdobne literki od imienia i nazwiska właściciela. Każdy kto złoży zamówienie, dostanie taki spersonalizowany projekt ze swoimi inicjałami. Pamiętnik to idealny prezent na lata, nie ma terminu ważności. Mam teraz dużo możliwości, bo mam swój sprzęt – porządną gilotynę, złoceniówę – można na niej robić wiele rzeczy. Od lat współpracuję także z plastyczką, która dla nas projektuje. Ja się zawsze bardzo cieszę, jak robię coś fajnego, to sprawia mi radość i satysfakcję. Zaczyna się 2021 rok – to dla mnie siedemdziesiąty pierwszy rok pracy. Zacząłem w domu dziecka, a kiedy skończę? To jest dopiero pytanie!

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.