LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Mieszkam obok cmentarza

Pamiętam, jak równali groby z ziemią. Najpierw przygotowywano teren pod budowę szpitala studenckiego, potem pod nowy obiekt Politechniki. Chodziliśmy tam i obserwowaliśmy jak metalowe trumny sterczały z ziemi, walały się czaszki i kości. Co z tym zrobili nie wiem, ale jaki to był szacunek? Kiedy zrobił się wokół tego większy szum, postawiono płot i już nic nie było widać. Niestety w tym przypadku okazaliśmy się barbarzyńcami.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr – ek
ek

NATALIA KORALEWSKA: W pani domu można przenieść się w inne, odleglejsze czasy.

EWA KLUCZYK: Większość mebli w moim domu, także te przy których siedzimy, to wyposażenie przedwojenne. Moi dziadkowie wykupili je w 1945 od Państwowego Urzędu Repatriacji. Do dziś mam na nie rachunki, a na spodzie stołu i tyle kredensu jest napisane Langfuhr – Heimat Str. 34. Były własnością Niemców, którzy tu mieszkali.

Wie pani kim byli ci ludzie?

Nazywali się Schparing. Na strychu znalazłam przedwojenną korespondencję, a wśród niej list gratulacyjny z zakładu pracy. Nigdy nie przyjechali tutaj po wojnie. W latach 70. i 80. widywałam wielu Niemców spacerujących po naszej ulicy. Przyjeżdżali z wnukami i prawnukami, robili zdjęcia, zwiedzali. Naszym domem nigdy się nikt nie zainteresował. Mam teorię – chociaż może być zupełnie nieprawdziwą – że uciekając z Gdańska wsiedli na statek Wilhelm Gusloff i zginęli. Losy państwa Schparingów pozostają dla mnie zagadką.

Skąd przybyła zatem pani rodzina?

Pochodzimy z Wołynia i okolic Lwowa. W kwietniu 1945 roku przyjechał tutaj mój dziadek – Włodzimierz Wawryk. Był pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Lwowskim i został skierowany do Wrzeszcza w celu odbudowy Politechniki Gdańskiej, a dokładnie Wydziału Chemii. Najpierw zamieszkał w domu przy ulicy Szymanowskiego u niemieckiego profesora związanego z uczelnią, który bardzo chciał mu zostawić mieszkanie wraz z wyposażeniem. Dziadek jednak chciał zamieszkać bliżej Politechniki. Z opowiadań wiem, że początkowo znalazł mieszkanie na Fiszera, ale gdy wszedł do środka odkrył leżącego nieboszczyka. Kolejno wskazano mu dom na skraju Kolonii Abegga. Zamieszkał w nim razem z rodziną – moją prabacią, babcią i trójką dzieci, w tym moją mamą. Nie wszyscy byli zadowoleni z wyboru, gdyż dom nigdy nie był ani ciepły, ani ustawny, ale dziadek był zadowolony, bo miał najbliżej do pracy jak się tylko da. Niestety żył bardzo krótko.

Jak wspomina pani dzieciństwo we Wrzeszczu?

Doskonale! Patrząc z perspektywy dziecka – myśmy tu wszyscy żyli na ulicy. Te niewielkie alejki wyłożone kostką brukową były naszym podwórkiem. Osiedle miało kameralny charakter, więc pozwalano mi wszędzie chodzić. Za domem mieliśmy ogród, a w nim jabłka, agrest, porzeczki. Do przedszkola chodziłam do położonego nieopodal Dworu Marysieńki w Królewskiej Dolinie. To piękne miejsce otoczone stawami z płynącym wartkim potokiem wzdłuż ulicy Do Studzienki. Zabawy przy rzeczce były naszym stałym punktem podczas powrotów ze szkoły podstawowej nr 54. Łowiliśmy tam kijanki, brodziliśmy po kolana w wodzie, rozrabialiśmy – jak to dzieci.

Zimą najczęściej były sanki. Najpierw koło szkoły przy końcu ulicy Traugutta, a gdy podrośliśmy na wzgórze Parku Jaśkowej Doliny. Na szczycie Ślimaka zaczynał się wielki tor saneczkowy. To była wielka frajda i przygoda – tor był dość stromy i bardzo długi, kończył się dopiero przy ulicy Jaśkowa Dolina. Wspinanie się było nie lada wyzwaniem. Zdarzało się, że chodziliśmy do parku także na narty. Nieopodal Jaśkowej Kopy – tam, gdzie obecnie stoi przekaźnik radiowy, była ośla łączka.

Ciągnęło nas także na poniemiecki cmentarz, który zajmował większą część dzisiejszego Parku Akademickiego. To był ogromny teren, bardzo zielony i tajemniczy – miejsce, które mocno zapadło mi w pamięć.

To proszę opowiedzieć o waszych zabawach na cmentarzu.

Właściwie to były dwa cmentarze – jako dziecko dzieliłam je na stary i nowy. Ten pierwszy znajdował wzdłuż alei lipowej – od skrzyżowania z Operą do Cerkwii. Stały tam piękne grobowce, które przypominały małe neogotyckie kapliczki. Często obsadzone były krzewami różanymi, a u wezgłowia pochówku rosły tuje. Były też biedniejsze nagrobki. Miały formę trapezu wypełnionego ziemią, która służyła do nasadzenia roślinności. Ta ziemia zwykle już była wypłukana przez deszcz, więc dla nas, dzieci, takie miejsca były idealnymi kryjówkami podczas zabawy w chowanego. Kładliśmy się płasko i byliśmy nie do znalezienia.

Miała pani świadomość, że to cmentarze poniemieckie?

Tak, bo prawie wszystkie napisy na nagrobkach były po niemiecku, zdarzały się też polskie, ale to była rzadkość. Drugi nazwany przeze mnie „nowszym” znajdował się bliżej ulicy Narutowicza. Był bardziej zadbany, bo przez kilka lat po wojnie wieloma grobami opiekował się pan Kropisz z żoną, Niemką, a po jej śmierci ze szwagierką. Myślę, że Niemcy którzy mieli tu groby swoich bliskich płacili mu za opiekę nad mogiłami. Pomagał także w ekshumacji zmarłych do Niemiec.

Wtedy, gdy na terenie cmentarza powstały nowe obiekty?

Pamiętam, jak równali groby z ziemią. Najpierw przygotowywano teren pod budowę szpitala studenckiego, potem pod nowy obiekt Politechniki. Podczas budowy robiono głęboki wykop pod fundamenty i dokładnie to zapamiętałam. Chodziliśmy tam i obserwowaliśmy jak metalowe trumny sterczały z ziemi, walały się czaszki i kości. Co z tym zrobili nie wiem, ale jaki to był szacunek? Nie było żadnego. Kiedy zrobił się wokół tego większy szum, postawiono płot i już nic nie było widać. Niestety w tym przypadku okazaliśmy się barbarzyńcami.

I choć nagrobki z czasem zlikwidowano, a teren nazwano parkiem, to jest to wciąż miejsce pamięci, i gdzieś pomiędzy alejkami i uliczkami leżą zmarli. Dziś mamy tam jedynie pamiątkowe tablice przypominające o funkcji terenu przed laty oraz obelisk i ułożone obok płyty nagrobne.

Likwidacja cmentarza jest taką trochę operacją na historii Wrzeszcza.

Oczywiście, bez historii nie ma ludzi. Proszę zobaczyć o ile bylibyśmy ubożsi, gdybyśmy nie wiedzieli skąd jesteśmy, gdzie sięgają nasze korzenie. Czuję się związana z miejscem, w którym jestem – z tą okolicą i przede wszystkim domem. Ten dom to moje miejsce na ziemi, chociaż nie jest łatwy w utrzymaniu. Przez wiele lat należał do miasta – moja mama starała się, abyśmy go dostali jako rekompensatę dóbr zostawionych za Bugiem, ale nie było to możliwe. Dopiero kilkanaście lat temu udało mi się go wykupić. To także świadek historii. Proszę spojrzeć na piec kaflowy – widać z nim pęknięcie, które powstało w wyniku wybuchu pocisku lotniczego w domu po przeciwnej stronie. 

Całe osiedle jest kwartałem historycznym.

Kiedyś znałam prawie wszystkich sąsiadów. Cały kwartał był małym samowystarczalnym osiedlem. Przy ul. Olszewskiego była piekarnia, którą ostatnio prowadziła rodzina Wieczorek, a nieopodal sklep spożywczy. W połowie ulicy Wróblewskiego był rzeźnik. Pamiętam jak na Boże Narodzenie w czasach kryzysu staliśmy całą noc w kolejce po mięso. To były także lata, w których Własna Strzecha słynęła z melin, czyli miejsc, gdzie sprzedawano alkohol. Każdy o tym wiedział, ale najlepiej taksówkarze, którzy wozili tutaj swoich klientów. Gdy wracałam taryfą do domu, to prawie nikt nie kojarzył, gdzie jest Wróblewskiego, ale jak rzuciłam hasło „Własna Strzecha”, wszystko było jasne. Domy w tym kwartale, szczególnie te należące do Kolonii Abegga nie są szczytem luksusu. Choć pierwotnie przeznaczone były dla jednej rodziny, po wojnie często dokwaterowywali drugą. Na tej małej powierzchni mieszkało kilka osób. Wiele z nich się wyprowadziło jak tylko nadążyła się okazja. Część przerabiała je na bardziej komfortowe.

Smucę się, kiedy widzę jak niektóre domy są remontowane z bez poszanowania historii. Duże piękne pokoje są dzielone na pół, a stolarka okienna jest wymieniana na plastikową. W okolicy pozostało niewiele budynków z pięknymi wnętrzami. Te nieliczne na Politechnicznej i Bohaterów Getta mają niesamowite klatki schodowe. Warto im robić zdjęcia.

Wróćmy proszę do wątku Kresów.

Tęsknota doskwierała najbardziej mojej babci, bo ona zostawiła tam wszystko. Historia rodzinna była dla niej bardzo ważna, dlatego dbała, aby jej dzieci i wnuczki miały świadomość losów rodziny i własnych korzeni. Kiedy w kinach pojawiły się filmy o wydarzeniach na Wołyniu, w ogóle mnie nie dziwiły – wiedza o tym, co tam się stało była mi znana od dziecka. W latach 90. w pojechaliśmy babcią i wujem na Wschód. Dla niej to było ogromne przeżycie – prawie przez całą podróż ze Lwowa do rodzinnej miejscowości nie odezwała się słowem. Odwiedziliśmy Lwów, a stamtąd pojechaliśmy do wsi, w której był jej rodzinny dom. Chociaż doskonale wiedzieliśmy, że dwór i park modrzewiowy zostały zniszczone podczas działań wojennych, dla babci było ważne, aby zobaczyć ziemie, które należały do jej rodziny. Kiedy dojechaliśmy dookoła zbiegali się miejscowi. Nasza wizyta była nie lada atrakcją. Kiedy zapytali nas skąd jesteśmy, babcia się poderwała, wskazała ręką na puste wzgórza i powiedziała: „Stąd”. Chociaż mojej rodziny nie było tam od przeszło 50 lat, wiedzieli, że jesteśmy z rodu Rohozińskich. Po czym miejscowi przyprowadzili panią w bardzo podeszłym wieku – miała czerwone policzki, pomarszczoną skórę i chustę na głowie. Spojrzały na siebie z babcią i wykrzyknęły swoje imiona. Okazało się, że znały się z dzieciństwa. To był niesamowity moment.

Co ukształtowało pani tożsamość?

Czuję się Kaszubką ze Lwowa. Moje korzenie są na Wschodzie, a na Kaszubach spędziłam prawie każde wakacje w dzieciństwie. Zresztą dla mnie Gdańsk to Kaszuby. A Kaszuby to piękny region – pełen jezior i lasów. A Kaszubi? Są wspaniali – dosłownie wszyscy, których znam!

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.