LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Morska była dla wszystkich

Do Morskiej można było przyjść na piwo albo fikołka. W sezonie taras tętnił życiem. Stoliki były ustawiane od brzegu do brzegu. To było miejsce dla wszystkich. Mężczyźni popijali piwo, pary przychodziły na randki, studenci wpadali między zajęciami. Było fajnie i niedrogo. Kawiarnia była czynna tak długo, aż ostatni goście wyszli.

TEKST: NATALIA KORALEWSKA
ZDJĘCIE: RENATA DĄBROWSKA

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Kiedy po raz pierwszy odwiedziła pani kawiarnię Morską?

KRYSTYNA STEIN: Do Wrzeszcza przeprowadziłam się z rodzicami się z Oliwy w 1961 roku. Wówczas okolica wyglądała zupełnie inaczej.  Było pusto, a samochody i tramwaje sporadycznie przejeżdżały przez Grunwaldzką. Przed blokiem, w którym mieszkaliśmy, był pusty skwer. O placu zabaw nie było mowy. Pamiętam, że pewnego dnia mama zachęciła mnie do wyjścia z domu, żeby się pobawić na podwórku, a ja poszłam na taras przed kawiarnię Morską. Młoda para siedząca przy stoliku zaprosiła mnie na lody. Miałam wtedy 3 lata.

Jak zapamiętała pani Morską z czasów dzieciństwa i młodości?

Kiedy dorosłam, przychodziłam tutaj jako panienka. Pamiętam, że kawiarnia była podzielona na trzy strefy, które wyznaczały przepierzenia. Każda z nich miała wyjście na taras i stoliki dla gości. W pierwszej strefie było główne wejście i szatnia, która była obowiązkowa dla wszystkich. W drugiej strefie – bufet, a we wnęce kuchnia, gdzie pieczono torty i ciasta. Cukiernia działa na tyle prężnie, że w latach 60. w słodkie wyroby zaopatrywała także położony nieopodal Cristal. W ostatniej, trzeciej strefie poza stolikami dla gości było małe, wąskie pomieszczenie, gdzie urzędowały kierowniczki kawiarni. Pamiętam, że na tylnej ścianie, na samym końcu, znajdowała ilustracja wykonana przez słynną, gdańską malarkę. Przedstawiała trawy morskie i ryby w stonowanych kolorach, które odnosiły się do nazwy kawiarni.

Jacy goście odwiedzali Morską?

W pierwszej części przy stolikach zasiadli cinkciarze, mewki i taksówkarze – wszystkim było na rękę siedzieć blisko wyjścia. Środek zajmował fortepian, przy którym w niedzielne poranki grywał pan, a przy stolikach siadało mieszane towarzystwo. Głównie byli to przechodnie, którzy wstępowali na kawę – pary na randkach oraz starsi panowie grający partyjki w szachy. Cinkciarze również grywali, ale w numerki, albo wymieniali się dolarami i złotem. Ostatnią, trzecią część, zajmowała młodzież, do której należałam. Nieraz przy jednej herbacie siedzieliśmy pół dnia. Kelnerki wściekały się, ale co miały zrobić? Nie mieliśmy jeszcze 18 lat, więc o zamawianiu alkoholu nie było mowy.

Grywano koncerty?

To były poranki symfoniczne w Morskiej – tak je nazywaliśmy. Odbywały się w niedzielę, zaraz po otwarciu kawiarni. Z pianistą występowała śpiewaczka operowa lub skrzypek. Nie było żadnych ogłoszeń ani afiszy – to był stały punkt programu. W naszym mieszkaniu wszystko było słychać. Mojego ojca czasami szlag trafiał, ale na szczęście koncerty było tylko raz w tygodniu. W latach 80. zamiast fortepianu wstawili szafę grającą. Przychodziliśmy z rówieśnikami i puszczaliśmy ciągle te same piosenki. Pewnie między innymi dlatego szybko ją zlikwidowali.

Co serwowano w Morskiej?

Latem głównie lody. To był standard wszystkich kawiarni. Ciasta były najróżniejsze: tortowe, szarlotka, wuzetka, sernik wiedeński. Wszystkie desery były smaczne, może poza bajaderką. Teraz, jak idę do cukierni, to słodycze nie smakują tak jak tamte. Do ciast serwowano kawę i wszelkiego rodzaju wina. Był taki czas, że do piwa trzeba było wziąć zakąskę – bryndzę albo inny ser. Gdy brakowało słonych przysmaków, brało się ciasto. Podczas wyjść z kolegami do Morskiej zjadałam niejeden kawałek. Przy zamówieniu zestawu oni brali piwo, a mi zostawiali ciasto.

Czy w ofercie były także inne alkohole?

Z czasem wprowadzono tu fikołki – krwawą mary, gin z tonikiem, wódkę z sokiem pomarańczowym. Zdarzało się, że czuliśmy się oszukani, bo barmanka wlewała nierówną ilość alkoholu do drinków. Kiedy nastały czasy prohibicji i wódka była sprzedawana na kartki, alkoholu można było się napić tylko w kawiarniach i restauracjach. Nie można było zabrać butelki ze sobą, bo ilość zwrotnych opakowań musiała się zgadzać. Moja mama była wielką kawoszką, a kawę w sklepie trudno było dostać, więc schodziłam do Morskiej kupić kawę na wynos w szklance bez zalewania.

To były lata, kiedy Morska cieszyła się dużą popularnością?

Dookoła było dużo knajp, ale to były głównie restauracje – Współczesna, Rybna, Akwarium. W takim miejscu trzeba było zamówić coś do jedzenia, a nie każdy miał na to ochotę. Do Morskiej można było przyjść na piwo albo fikołka. W sezonie taras tętnił życiem. Stoliki były ustawiane od brzegu do brzegu. To było miejsce dla wszystkich. Mężczyźni popijali piwo, pary przychodziły na randki, studenci wpadali między zajęciami. Było fajnie i niedrogo. Kawiarnia była czynna tak długo, aż ostatni goście wyszli. Niestety przyszedł czas, że zaczęła podupadać.

Kiedy to dokładnie było?

Na początku lat 80. Nastał kryzys i ludzie nie mieli pieniędzy, wszystko drożało. Kierowniczka wpadła na pomysł, żeby w Morskiej wyprawiać wesela. To rozwiązanie było bardzo uciążliwe dla mieszkańców – goście bawiący się na tarasie i hałas przez całą noc. Nie mogło się udać. Niestety Morska traciła na popularności, a właściciele nie byli w stanie jej utrzymać. W kawiarni pracowały trzy kelnerki na dwie zmiany, bo przestrzeń w środku była bardzo duża. Utrzymanie obsługi kosztuje, a gości przychodziło coraz mniej.

Jakie były dalsze losy tego lokalu?

Potem była tutaj restauracja grecka Akropol. Po greckiej był klub Holland. Prowadzili go lokalni mafiosi. Podjeżdżali takimi samochodami, że aż strach się bać. To była moim zdaniem pralnia pieniędzy. Nikt z normalnych ludzi tam nie przychodził. Zdarzało się, że po nocach siedzieli w środku i hałasowali. To były czasy, kiedy baliśmy się wychodzić po zmroku. Na szczęście zrezygnowali i znowu wróciła restauracja. Tym razem chińska. Na początku było dobre jedzenie, ale kiedy jakość spadła, ludzie przestali tam przychodzić. Utrzymanie tak dużego lokalu to karkołomne zadanie.

Cała okolica przeszła też dużą przemianę.

Kiedyś na placyku przed Morską była usypana ziemia i rosły kwiaty. To był nasz plac zabaw. Bawiliśmy się tam z rówieśnikami przez całe lata. Potem próbowano urządzać tam kiermasze – sprzedawano ciuchy i inne bibeloty. Przez jakiś czas było to też miejsce koncertów i przestawień. Obok stała kwiaciarnia i kiosk, w którym sprzedawano papierosy. Teraz jest skwer i nad całym tym terenem króluje Walentynowicz.

Jak zmieniła się Grunwaldzka?

W latach 60. i 70. Grunwaldzka była pełna sklepów – Dom Książki, cepelia, bar mleczny, obuwniczy, 101 drobiazgów, sklep muzyczny. Po drugiej stronie placu był sklep metalowy, odzieżowy, drogeria. Pamiętam, jak kilka lat temu przyjechała do Wrzeszcza moja koleżanka, która w PRL-u wyemigrowała do Niemiec. Powiedziała mi, że przez ten cały czas marzyła, żeby sobie pochodzić po Grunwaldzkiej. Kiedy w końcu tu przyszła, to nie było gdzie wejść – same banki, naprawy telefonów i przelotówka dla aut. Teraz jak człowiek chce iść na zakupy, to idzie to centrum handlowego. Tam są knajpy, kawiarnie, fastfoody.

Albo na Wajdeloty.

To prawda, bardzo mi się tam podoba. Zrobili oświetlenie i ławeczki, są tam kawiarnie. Młodzi mają gdzie iść się spotkać, porozmawiać… i dobrze.