LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Wziąć sprawy w swoje ręce

Szukałem ludzi podobnych do mnie, którzy świadomie wybrali tę dzielnicę jako miejsce do życia. Przychodziłem, przedstawiałem się i mówiłem, że jestem nowym sąsiadem, który chciałby coś zrobić dla dzielnicy, i że zapraszam do współpracy.

tekst: Jakub Knera
zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!

 

JAKUB KNERA: Co sprowadziło cię do Wrzeszcza?

ANDRZEJ AUGUSIAK: Studia na Politechnice Gdańskiej. Przyjechałem w 1983 roku, krótko po stanie wojennym i przez pięć lat mieszkałem w akademiku przy ulicy Wyspiańskiego. To wtedy zadomowiłem się we Wrzeszczu Dolnym po raz pierwszy. Świadomego wyboru dokonałem dopiero w 2005 roku, wspólnie ze swoją rodziną, wybierając z namysłem nasze nowe miejsce do życia. Po kilkunastu latach mieszkania najpierw w Brzeźnie, a następnie w Oruni Górnej, zdecydowaliśmy się przenieść do Wrzeszcza.

Po kilku latach od powtórnego zamieszkania we Wrzeszczu zrozumiałem, że poza studiami był jeszcze drugi powód wyboru tej właśnie dzielnicy. Wychowałem się w Białogardzie na Pomorzu Środkowym, w poniemieckim mieście, które Wrzeszcz bardzo przypomina. Myślę, że po blisko 30 latach trochę symbolicznie wróciłem do kamienicy, w której dorastałem jako dziecko! Być może tę nieuświadomioną tęsknotę wzmocniły również książki Güntera Grassa, które przeczytałem już po studiach. No i oczywiście lektura „Weisera Dawidka” Pawła Huelle, w której odnalazłem wiele swoich dziecięcych światów, w tym np. zdziwienie obcymi słowami w swoim domu, tymi wszystkimi kaltwarm na kurkach kranów, czy briefe na skrzynkach na listy.

Gdzie trafiłeś?

Szukaliśmy rok, aż w końcu trafiliśmy na mieszkanie na Wajdeloty. Ulica była w fazie przepoczwarzania się. Dopiero co minęły jej złe chwile – moi sąsiedzi pamiętali trudne lata 80. i 90. Wrzeszcz Dolny miał wtedy bardzo złą renomę, zaskoczyliśmy znajomych naszym wyborem.

Zmieniałeś się razem z Wrzeszczem.

Przeprowadzka przypadła w okolicy moich 40 urodzin. Chyba miałem kryzys wieku średniego, bo ewidentnie poszukiwałem nowych celów i sensu życia. Okazało się, ku mojemu początkowemu zaskoczeniu, że ten sens można znaleźć w aktywności na rzecz społeczności lokalnej. Założyłem stowarzyszenie i przez kilka lat bardzo intensywnie udzielałem się „na niwie” społecznej.

Od czego zacząłeś?

Znalazłem osoby, które myślały podobnie jak ja – że ulica Wajdeloty ma potencjał, i uznały, że warto się zaangażować. Część z nich mieszkała we Wrzeszczu Dolnym od dawna. Do tych dotarłem stosunkowo łatwo dzięki pomocy Andrzeja Paradowskiego z cukierni na Wajdeloty i mojego sąsiada, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Jednak szukałem również ludzi podobnych do mnie, którzy świadomie wybrali tę dzielnicę jako miejsce do życia. Obszedłem okolicę wypatrując mieszkań, w których wymieniono okna na nowe. Założyłem, że to nowi mieszkańcy. To było trafne i czasami bardzo zabawne. Przychodziłem, przedstawiałem się i mówiłem, że jestem nowym sąsiadem, który chciałby coś zrobić dla dzielnicy, i że zapraszam do współpracy.

A poza zaproszeniem?

Tłumaczyłem, że od podmiotowości mieszkańców zależy przyszłość naszej dzielnicy. Zaczynało się już wtedy mówić o rewitalizacji Wrzeszcza Dolnego, ale szczęśliwy los tego przedsięwzięcia wcale nie był przesądzony. Wątpiących przekonywałem, że dzięki rewitalizacji powstanie przestrzeń do życia, w której jako mieszkańcy będziemy mogli czuć się dobrze, bez tej ciągłej irytacji. To był jednak długi marsz. Projekt rewitalizacji zrealizowano dopiero w latach 2013–2014.

Widziałeś bałagan na podwórkach, nie wyremontowane ulice i chciałeś to zmienić?

Na Oruni Górnej, gdzie wcześniej mieszkałem, spółdzielnia mieszkaniowa wypełniała niemal wszystkie funkcje społeczne: dbała o drogi, chodniki, place zabaw, budowała tereny sportowe i rekreacyjne, sadziła zieleń. To było osiedle, które się rozwijało. W Dolnym Wrzeszczu nic nie działało. Niesprzątane chodniki, zaniedbane podwórka itd. Nagle przyszło mi żyć w świecie, w którym funkcjonuje kilkadziesiąt wspólnot mieszkaniowych, kilku obsługujących te wspólnoty zarządców nieruchomości, dziesiątki prywatnych firm handlowych i usługowych, i jeszcze gmina ze swoimi lokalami i terenami komunalnymi… Mnóstwo wzajemnie nakładających się interesów! Trudno było np. znaleźć odpowiedzialnego za sprzątanie czy odśnieżanie danego odcinka chodnika. Ten stan bardzo mnie irytował.

Ale nie byłeś w tej irytacji sam.

Brakowało tylko ludzi, którzy inicjują aktywność mieszkańców. To było to jeszcze przed powstaniem rad dzielnic w Gdańsku, choć były już pierwsze jaskółki. Np. Komitet Inicjatyw Lokalnych, prowadzony przez Katarzynę i Jakuba Szczepańskich, którzy m.in. organizowali słynne „Wędrówki po Wrzeszczu”. Uczestniczyłem w tych wędrówkach, odkrywałem na nowo dzielnicę i ludzi nią zainteresowanych.

Od czego zaczęliście stowarzyszenie?

Od wizyty w Biurze Rozwoju Gdańska, które w opracowało Lokalny Program Rewitalizacji dla kilku dzielnic Gdańska. Miałem wrażenie, że urzędnicy Biura po raz pierwszy mieli do czynienia z sytuacją, w której obywatele samorzutnie przychodzili do urzędu i przepytywali ich z zawartości dokumentu, który liczył prawie 500 stron. A na dodatek proponowali korekty w nim! [śmiech] Na szczęście byli otwarci na współpracę. Wspólnota Lokalna Wrzeszcz Wajdeloty miała odzwierciedlać związek z wyrazistą ulicą. Ale chcieliśmy reprezentować mieszkańców fragmentu dzielnicy, który zamyka się w obrębie ulic Waryńskiego, placu Komorowskiego, placu Wybickiego i ulicy Białej.

Uważam, że gdyby nie nasze stowarzyszenie, projekt rewitalizacji Wrzeszcza Dolnego zostałby zrealizowany znacznie później, o ile w ogóle. Np. w 2007 roku Rada Miasta Gdańska przyjęła nowelizację tzw. Wieloletniego Planu Inwestycyjnego, bez rewitalizacji naszej dzielnicy. W ciągu tygodnia udało nam się zebrać blisko tysiąc podpisów pod petycją, która przekonała radnych do sfinansowania udziału gminy w projekcie. Takich momentów, w którym nasze stowarzyszenie pilnowało tego projektu, było jeszcze kilka, zanim ostatecznie w 2011 roku marszałek województwa pomorskiego podpisał z prezydentem Adamowiczem umowę o przyznaniu środków unijnych na rewitalizację.

Jak oceniasz zmiany z dzisiejszej perspektywy?

Wajdeloty stała się znakiem rozpoznawczym i wyznacza kierunek zmian w przestrzeni publicznej całej dzielnicy. Mam nadzieję, że nasi sąsiedzi z okolicznych ulic Aldony, Grażyny, Waryńskiego, Wallenroda czy Danusi też ich doczekają.

Bo wokół jest wciąż wiele do zrobienia. Na pewno nie udało nam się rozwiązać problemu z gospodarką odpadami. Obok dawnego basenu jest wielki punkt gromadzenia odpadów, z którym wielokrotnie próbowaliśmy coś zrobić. Zarówno korzystające z niego wspólnoty (jest ich chyba ponad 20!), jak i gmina rozumieją problem, ale z uwagi na sprzeczne interesy, które ukształtowały się przez ostatnie 50–60 lat, wydaje się on „nie do rozwiązania”.

Czy Wajdeloty powinna być deptakiem?

Jestem zwolennikiem koegzystencji, ale zależy mi na tym żeby przedsiębiorcy uczciwie uwzględniali interesy mieszkańców. Naszym zdaniem w zamknięciu części ulicy z przeznaczeniem na ogródki gastronomiczne chodziło o to, by przejąć zyski z atrakcyjnego położenia i rosnącej popularności ulicy Wajdeloty, nie oglądając się na liczne społeczne koszty, takie jak pogorszenie dostępności komunikacyjnej, zmniejszenie oferty punktów handlowych na rzecz pubów i barów, wzrost uciążliwości nocnego życia. To była bardzo zła propozycja, której realizacja mogłaby oznaczać początek procesu gentryfikacji ­– wyludnienia, powstawania apartamentów na wynajem w miejsce mieszkań, wyparcia dotychczasowych mieszkańców na obrzeża miasta. Na szczęście w miejskiej ankiecie 80% głosów odrzuciło tę propozycję.

No to co powinni zrobić właściciele lokali gastronomicznych, żeby taka koegzystencja się udała?

O pomyśle z deptakiem dowiedzieliśmy się z prasy, która zresztą do tego pomysłu odniosła się wręcz entuzjastycznie. Nie należy się dziwić, że poczuliśmy się oszukani i wykluczeni z debaty na temat przestrzeni, której czujemy się pełnoprawnymi współwłaścicielami.

Elementem takiej debaty powinno być także przyjrzenie się doświadczeniom innych podobnych miejsc. Kilka lat temu w weekend majowy nocowałem w niewielkim mieszkaniu przy placu Nowym na krakowskim Kazimierzu. Właścicielka mieszkania skarżyła mi się, że w okolicy pozostał jeden sklep spożywczy i bardzo drogi, bo nastawiony na turystów. To była dla mnie kompletna zmiana perspektywy – z turysty, który wpada czasami wieczorem na plac Nowy, aby zjeść słynną zapiekankę, albo w Klubie Alchemia zobaczyć koncert modnej kapeli – na perspektywę mieszkanki, która ma problem w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych! Wiem, że krakowski Kazimierz doczekał się obszernych badań socjologicznych i warto byłoby zapoznać się z ich wynikami.

Można się jakoś spotkać z potrzebami w połowie drogi?

Obawiam się, że pieniądze zawsze wygrają. Jeśli nie będzie dobrej polityki miejskiej, ograniczeń, np. w rozwoju usług wynajmu krótkoterminowego, to inwestorzy po prostu wyprą mieszkańców z najbardziej atrakcyjnych lokalizacji. Miasta muszą pełnić rolę regulatora tego procesu. Jeśli dopuszczą jedynie myślenie neoliberalne, to tak atrakcyjna ulica, jak Wajdeloty stanie się wyłącznie modną destynacją.

Lokali handlowych ubywa jednak od kilkunastu lat.

Z tych, które były tu 15 lat temu, gdy zamieszkałem na Wajdeloty, nie ma już między innymi sklepu mięsnego, o którym mówiło się „rzeźnik”, a w jego miejscu jest dziś modny męski fryzjer. Inny mięsny zmienił się w popularną lodziarnię. Przy rondzie był sklep spożywczy, w którym krótko po zamieszkaniu we Wrzeszczu chciałem kupić chleb razowy. Sprzedawczyni powiedziała, że go nie sprowadza, bo jest za drogi. Za to jest tani chleb, tylko żeby kosztował mniej niż złotówkę musi przyjeżdżać aż z Krynicy Morskiej. To otworzyło mi oczy na zróżnicowanie społeczne.

Lista jest długa.

 Byłem świadkiem przepoczwarzania się Wrzeszcza ze świata z handlem detalicznym, wywodzącym się jeszcze z lat 90., w świat handlu wielkopowierzchniowego. Trzy spożywcze zniknęły, gdy otwarto Biedronkę. Wzdłuż ogrodzenia parku Kuźniczki stało kilkanaście kiosków handlowych – między innymi warzywniak, który konkurował z nadal istniejącym warzywniakiem na Wajdeloty, popularna smażalnia pączków, pawilon z chemią gospodarczą. Rozmawiałem z jego właścicielem w momencie, gdy w Galerii Bałtyckiej otworzyła się drogeria Rossmann. On rozumiał, że były to ostatnie dni jego punktu handlowego.

No i był jeszcze basen „Start”, na który codziennie przyjeżdżało kilka autokarów z dziećmi z różnych szkół w Gdańsku.

Gdzie chodziliście na spacery?

Ulubionym miejscem spacerowym naszej rodziny była Indiańska Wioska przy ulicy Nad Stawem. Było to osiedle przedwojennych, częściowo drewnianych budynków, w których pierwotnie mieszkała obsługa dawnego lotniska na Zaspie. Jeszcze długo po wojnie zachowało bardzo intymny, wręcz wiejski charakter. W jego zielonych, trochę zapuszczonych ogródkach toczyło się intensywne i barwne życie rodzinne i sąsiedzkie, które jako spacerowicze podglądaliśmy z lekką zazdrością. Trudno było uwierzyć, że działo się to tuż obok wielkomiejskiego centrum, jakim w owym czasie stawał się Wrzeszcz. Brakuje mi tego świata, który zniknął na moich oczach dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Dzisiaj w tym miejscu są gigantyczne, zupełnie martwe i puste przestrzenie parkingowe przy galerii handlowej Metropolia.

Odczułeś skoncentrowanie galerii handlowych?

To była epokowa zmiana. Jeszcze Galerię Bałtycką przyjmowaliśmy zarówno z zadowoleniem, jak i z obawami. W przypadku Galerii Metropolia były to już tylko obawy. Wtedy już wiedzieliśmy, jakie negatywne procesy to uruchamia. Powstanie galerii handlowych zmieniło strukturę handlu w całej dzielnicy, a mieszkańców uzależniło wyłącznie od sklepów wielkopowierzchniowych.

Ulotnił się genius loci dzielnicy?

Myślę, że odczuwa go każde kolejne pokolenie mieszkańców. Poczynając od tych przedwojennych, których unieśmiertelnił Günter Grass, poprzez przybyłych po wojnie nowych mieszkańców, którzy przez kolejne 50 lat wychowali tu swoje dzieci i wnuki, aż po tych, którzy pod koniec lat 90. i na początku lat dwutysięcznych zaczęli świadomie wybierać Wrzeszcz.

Jako dziecko, na strychu poniemieckiej kamienicy bawiłem się w majsterkowanie, a jako materiału stolarskiego używałem mebli, które w 1945 roku pozostawili dawni mieszkańcy tamtego domu. Z kolei jako student Politechniki Gdańskiej poznałem Wrzeszcz w latach 80., co pomimo wszelkich ograniczeń tamtego okresu wspominam z nostalgią za światem, który zniknął na moich oczach. W końcu jako dojrzały człowiek jestem uczestnikiem powstawania nowego ducha naszej dzielnicy, który jednak zamieszkuje dzisiaj nie na strychach starych domów, ani nie na zaniedbanych PRL-owskich podwórkach, co raczej w modnych kawiarniach i wegetariańskich barach. Ale to także jest niezwykle ciekawe i bardzo ekscytujące!

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.