LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Prawdziwi muzycy chodzili na Partyzantów

Uważaliśmy, że prawdziwi muzycy chodzą do szkoły na Partyzantów. Dzieci mieszały się z dorosłymi – to był niesamowity klimat, szkoła popołudniowa, mała budynek z małą ilością sal, więc ćwiczyło się wszędzie: w palarni, toalecie, przybudówkach, na korytarzach. Pamiętam jak na korytarzu pogrywał Emil Kowalski, co nie podobało się dyrektorowi, bo jazzu nie wolno było grać!

TEKST: Jakub Knera
ZDJĘCIE: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

JAKUB KNERA: Proszę o wasze pierwsze wspomnienie związane z Wrzeszczem.

MACIEJ SIKAŁA: Urodziłem się tu i mieszkam tu całe życie. Po trzydziestu latach tylko zmieniłem adres z Brzozowej na Jesionową…

MARZENA SIKAŁA: … ale jesteś ciągle wśród drzew, jeśli dodać do tego, że chodzimy Klonową czy Topolową. [śmiech]

Maciej: Wrzeszcz jest bardzo rozległą dzielnicą, a wiele jej miejsc odkrywałem z biegiem lat. Do najwcześniejszych odkryć na pewno należało lotnisko przy Szkole Podstawowej nr 31 przy ulicy Kościuszki, browar ze słynnym stawem i ogródek jordanowski.

Marzena: Ogródek jordanowski, czyli park Kuźniczki, taka jest nazwa historyczna.

Maciej: Znałem te miejsca dobrze, bo tamtędy chodziłem do szkoły. Wracałem różnymi drogami, więc kojarzę też rampę kolejową przy moście. Był tam złomowiec i zawsze można było znaleźć coś ciekawego. Raz, wracając ze szkoły, trafiłem nawet na nabój, który później zanosiłem na milicję. Pamiętam też fabrykę słodyczy „Bałtyk” z jednej strony i mleczarnię z drugiej, które często mijałem. Ale to, że powstała tam galeria handlowa, uważam za dobry pomysł.

Marzena: Ja jestem prawdziwą Gdańszczanką z centrum. [śmiech] Z dzieciństwa Wrzeszcz kojarzę wyłącznie z zakupami – jechaliśmy tramwajem Grunwaldzką pod górę i odwiedzaliśmy z mamą domy towarowe takie jak PDT czy Sezam. Dopiero później, będąc w liceum jeździłam do szkoły muzycznej na Partyzantów, gdzie poznaliśmy się z Maćkiem.

Jaka była?

W Gdańsku były wtedy dwie szkoły muzyczne. W centrum ogólnokształcąca, dzieciaki chodziły od podstawówki po szkołę średnią, a potem prosto na studia.

Ci z Gnilnej byli dziwni, potem na studiach śmialiśmy się, że można było poznać kto, gdzie chodził: inna osobowość, podejście do muzyki.

Uważaliśmy, że prawdziwi muzycy chodzą do szkoły na Partyzantów. U nas były różne światy np. chłopak kończący wojsko, dorośli ludzie, a ja tam przyszłam jak do szkoły średniej. Dzieci mieszały się z dorosłymi – to był niesamowity klimat. Na Partyzantów to była szkoła popołudniowa, mała budynek z małą ilością sal, więc ćwiczyło się wszędzie: w palarni, toalecie, przybudówkach, na korytarzach. Pamiętam jak na korytarzu pogrywał Emil Kowalski, co nie podobało się dyrektorowi, bo jazzu nie wolno było grać!

Dlaczego?

Maciej: Chodziliśmy tam w latach siedemdziesiątych i postrzegano go jako „muzykę lekkich obyczajów”, ale kiedy tam byliśmy, wszystko się zmieniło. Na egzaminie dyplomowym grano na przykład Charliego Parkera!

Marzena: Ale na początku nie było wolno, programowo zajmowano się tylko klasyką. Pamiętam panią profesor Dąbrowską od historii muzyki, która wymyśliła konkurs improwizacji! Niestety szybko wybito jej to z głowy, żeby nie wyskakiwała z takimi pomysłami jak improwizacja. Za dużo wolności…

Maciej: W dawnych czasach, zanim powstawały zapisane kadencje w koncertach klasycznych, soliści grali je improwizując. Zakaz improwizowania w muzyce to było pokłosie systemu, w którym żyliśmy w PRL.

Co wam dała szkoła?

Maciej: Byłem zafascynowany muzyką jazzową i rockową, ale dopiero w szkole mój gust zaczął się kształtować. Poznawałem starszych kolegów, którzy jakoś parali się tą muzyką – zazwyczaj na oślep, bo materiały muzyczne nie były tak łatwo dostępne. Wyszło z niej wielu uznanych dziś muzyków, funkcjonujących w świecie – jazzowych i klasycznych. Uczyli się tam Mariusz Bogdanowicz, też wrzeszczanin, Tomek Pawłowski, Adam Wendt, Wojtek Staroniewicz, Emil Kowalski, Janusz Mackiewicz, Adam Wiśniewski czy Marek Baranowski, który przez jakiś czas był szefem Klubu Żak.

Ale szkoła to nie tylko pedagodzy i uczniowie.

Marzena: To była rodzina – przychodziło się do niej popołudniami, ludzie z różnych światów, było bardzo domowo. Pani Frania robiła przy wejściu herbatę z cytryną i sprzedawała najlepsze na świecie bułki z serem. W szatni siedział pan, na którego mówiło się Szef. Jako szatniarz był od pilnowania płaszczy, ale każdy obsługiwał się sam. Kochaliśmy Szefa, to był swój człowiek. Nie lubił dyrektora, więc mówił nam, czy dyrektor jest w szkole, czy wyszedł albo wrócił i trzeba było uważać… [śmiech]

Miejsce wyjątkowe także dlatego, że oryginalnie to była synagoga.

Marzena: Główne pomieszczenia to była sala koncertowa, sala prób orkiestry i chóru. Z sali koncertowej wchodziło się do klasy skrzypiec, a drzwi na drugim końcu były zawsze zamknięte, bo prowadziły do zejścia na parter. Miejsce za drzwiami to była palarnia, dla tych, którzy tajnie chcieli zapalić. W synagodze zwyczajowo jest oddzielne miejsce dla kobiet. Wtedy nie wiedzieliśmy, że w naszej szkole było to pomieszczenie, do którego pierwotnie wchodziło się na półpiętrze. Za naszych czasów drzwi były zawsze zamknięte, niemal tajne. Nie wiedzieliśmy też, że w środku były okna na salę koncertową, bo po wojnie je zamurowano, a ściany pokryto materiałem wygłuszającym. Byliśmy w szoku jak się dowiedzieliśmy, że szkoła ma być z powrotem przemianowana na synagogę.

Gdzie wtedy chodziliście słuchać muzyki?

Maciej: Do klubu Kwadratowa – po latach przestoju, na przełomie lat 1982/1983 klub ruszył na nowo. Graliśmy tam z zespołem New Coast, przez który przewinęło się 20 muzyków.

Wrzeszcz nie był już tylko miejscem na zakupy?

Marzena: Chodziłam czasem na spacery, ale nie miałam za dużo czasu. Podobno koledzy chadzali do lasu w różnych celach towarzyskich. [śmiech] Kiedy poznałam Maćka pod koniec szkoły, to razem chodziliśmy na imprezy, koncerty, ale dopiero jak tam zamieszkałam, na prawdę poznałam Wrzeszcz. To było dla mnie objawienie! bliskość dzikich lasów morenowych, co cenimy sobie do dziś. Na Dmowskiego funkcjonował wtedy okrąglak – komis, w którym można było kupić sporo rzeczy z zagranicy, co było niesamowite w tamtych czasach biedy.

Maciej: Mieszkaliśmy na Brzozowej nad cukiernią, która należała kiedyś do mojego dziadka i babci od strony mamy. Dziadek, który był kolejarzem, dostał tę kamienicę w zamian za dom w Wilnie. Odbudował pół tego domu i z żoną i dwiema córkami – zamieszkiwał pierwsze piętro i prowadził cukiernię. Na drugim piętrze był hotel, a potem rodzice wynajmowali jeden z pokojów różnym muzykom. Przez lata mieszkał tam Janusz Mackiewicz, Piotr Jankowski, Piotr Adamski, Emil Kowalski, Adam Wendt. To było miejsce spotkań towarzyskich.

Marzena: Nasz dom był po drodze z kolejki do szkoły muzycznej. W środy, kiedy były próby orkiestry, wszyscy się u nas zatrzymywali. Raptem robił się młyn, każdy musiał wejść i pogadać, dowiedzieć się, co słychać, co kto robi, albo gdzie jest koncert i dopiero potem wszyscy szli do szkoły. A jak były godziny milicyjne, to ludzie zostawali do rana grać próby albo jam session.

Maciej: Odwiedzili nas Jan Ptaszyn Wróblewski, Jarosław Śmietana, Tosiek Dębski i Jacek Pelc. Przyjechali do Gdańska na trasę koncertową po jednym mieście – odwiedzili kluby studenckie w akademikach: Tachus, Mechanik, Artema, Schronik i Żak. Wtedy każdy akademik miał swój klub.

Tam kwitło życie?

Maciej: Tam i w restauracjach. Na rogu Sobótki i Grunwaldzkiej, teraz jest tam sex-shop, była knajpa z dancingiem. Po drugiej stronie była kawiarnia Morska, teraz jest tam Kolonia Artystów. Kiedy chodziłem do podstawówki na alei Zwycięstwa, uciekałem z ostatnich zajęć i przychodziłem do Morskiej na koncerty jazzowe. Słuchaliśmy Alicji Puchalskiej, obecnie Kubicy, z saksofonistą tenorowym Tomkiem Tarczyńskim, gitarzystą Maciejem Karłowskim, jeszcze z jakimś perkusistą i Markiem Baranowskim na kontrabasie. Grywał tam Antiquintet! To było miejsce, w którym słuchało się jazzu na żywo. Długa sala, na końcu scena.

Marzena: Pozostałe to były dancingowe: Cristal, Akwarium z „fajfami”, na rogu Dmowskiego i Grunwaldzkiej oraz Pod kominikiem – tam, gdzie był dawny rynek wrzeszczański, a teraz jest Manhattan.

Były sklepy, kawiarnie i kluby. Zniknęły przez galerie?

Maciej: Już dziesięciolecia temu zniknęły dwa domy towarowe: PDT i Sezam, odwiedzane przez ludzi z innych dzielnic, którzy robili zakupy odzieżowe. Manhattan i Galeria Bałtycka trochę przejęły ich rolę, chociaż ma to już inny charakter. Ale jakoś mi to nie przeszkadza – sprawdza się to estetycznie i funkcjonalnie. Wrzeszcz był ładny, a teraz jest trochę misz-masz, fajne punkty są pochowane. Wiele osób nie wie, że np. na końcu ulicy Do Studzienki jest dworek Marysieńki i Sobieskiego, dopiero niedawno go odrestaurowano.

Marzena: Nawet na naszej kamienicy zachował się ślad – po remoncie zachowano napisy poniemieckich sklepów kolonialnych. Są też na rogu Jesionowej.

Najpierw sklepy kolonialne, hotele, potem wojna, po niej handlowe centrum Gdańska, a teraz jeszcze co innego.

Marzena: Hipsterzy, młodzi ludzie, wegetariańskie knajpy. Ludzie lubią takie miejsca, z dobrym jedzeniem i okazje do spotkań, tak jak kiedyś chodziło się do restauracji z kelnerami.

Maciej: Dzisiaj nie jest możliwe, żeby jednego dnia zagrać koncert w Tachusie, a drugi w Mechaniku, kilka w tym samym mieście. Za komuny muzyka kojarzyła się z protestem.

Marzena: Jest Żak, Ziemia, kiedyś Scruffy Murphy, jest Podleśna Polana, Teatr Leśny – nie słyszałam o czymś takim gdzie indziej. A to oryginalny teatr z początku XX wieku, który funkcjonuje dzięki temu, że ktoś się o to postarał. Od lat dzięki Kasi Burakowskiej, byłej szefowej Windy, odbywa się tam letni festiwal.

Czy Wrzeszcz ma swoją tożsamość?

Marzena: Dla mnie tożsamość to kompleks funkcjonujący kiedyś na wysokim poziomie. Dawny XIX-wieczny Wrzeszcz znam ze starych widokówek. Ulice były pięknie ukwiecone, z malowniczymi kawiarniami, myślę że żyło się tu dobrze. A skoro tu był dobrobyt i było tak ładnie, to ludzie musieli mieć poczucie estetyki. Podobne zjawisko zauważam i teraz. Poza tym dzielnica jest okolona wzgórzami, a do Gdańska prowadzi długa aleja, więc jakby naturalnie jest odgrodzona od centrum. To nie Gdańsk, tylko Wrzeszcz, coś zupełnie odrębnego.

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.