LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Przede wszystkim czuję się Polką

Dzieci z niemieckich albo gdańskich rodzin, które były w mojej klasie, nie miały lekko. Pamiętam jak jedna z nauczycielek powiedziała oskarżająco do mojej koleżanki: „Ty to jesteś autochtonka, wiesz?!”. Tendencje do szykanowania ludzi, które były w powojennej Polsce, dziś wydają się nieprawdopodobne. Pozostawiły ślad w pamięci ludzi, dla których Polska była i jest ziemią ojczystą.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Pani ojciec odbudowywał pod wojnie Bibliotekę Gdańską Polskiej Akademii Nauk.

KRYSTYNA GROTH: Kiedy przyjechał do Wrzeszcza pod koniec marca 1945 roku, miasto było w ruinie. Dostał pracę w zarządzie miasta. Niedługo potem poznał Mariana Pelczara – pierwszego dyrektora Biblioteki. Myślę, że szybko znaleźli wspólny język, ponieważ dyrektor zaproponował mu pracę przy odbudowie i organizacji Biblioteki Miejskiej na ulicy Wałowej. Ojciec objął stanowisko kustosza – prowadził dział grafiki i kartografii, a następnie przez kilka miesięcy był zastępcą dyrektora. Z wykształcenia był historykiem, więc praca przy odzyskiwaniu dokumentów, gromadzeniu tego, co pozostało i katalogowaniu bardzo mu odpowiadała. Wychodził z domu świtem i wracał późnym wieczorem. Bibliotece poświęcał cały swój wysiłek. Dla niego i wielu innych, odbudowa Gdańska była w tamtym momencie najważniejsza.

Dlaczego rodzice zdecydowali się na przyjazd do Gdańska po wojnie?

Myślę, że ojciec zdawał sobie sprawę z możliwości, które dawało miasto. Przed wojną bywał w Gdańsku w celach zawodowych. Pracował w Tczewie jako nauczyciel w Państwowym Męskim Gim­nazjum i Liceum Humanistycznym. Posiadał tytuł profesora gimnazjalnego, które przyznało mu Kuratorium Szkolne w Poznaniu. Aktywnie działał na polu nauki. Był członkiem Polskiego Związku Zachodniego i Towarzystwa Czytelni Ludowych.

Miasto przyciągało.

Jednak z nieznanych mi przyczyn tuż przed wybuchem wojny moi rodzice wyjechali na Wschód, w okolice Włodzimierza Wołyńskiego. To uchroniło ich przed czystką polskiej inteligencji na Pomorzu. Nie wiem jak długo tam byli, bo to był temat tabu w mojej rodzinie. Z opowiadań siostry wiem, że któregoś dnia zabrano wszystkich mężczyzn z gospodarstwa. Ojca wypuszczono, bo sprawdzono w dokumentach, że nie jest miejscowy. Siostra twierdzi, że ojciec wówczas powiedział: „Jak mam ginąć, to na własnej ziemi, nie tutaj”.

Wrócili razem?

Wojnę rodzice spędzili w rozłące. Ojciec ukrywał się w Borach Tucholskich, najczęściej skryty w ziemiankach przy okolicznych osadach. Działał w Gryfie Pomorskim, konspiracyjnej organizacji wojskowej. Mama była ze mną w ciąży, więc na czas porodu udała się do Wejherowa, do rodziny taty. Po rekonwalescencji musieliśmy wyjechać w bezpieczniejsze miejsce. Przy pomocy rodziny i członków Gryfu udało nam się przenieść do bratowej mojej babci do Krosewa, koło Lipusza. To była niewielka osada, składająca się co najwyżej pięciu domów. Codziennie modliłyśmy się o powrót taty.

Po wojnie przyjechaliście do Wrzeszcza? 

Zamieszkaliśmy nieopodal parku Jaśkowej Doliny. Z dziecięcych lat najbardziej pamiętam ruiny i zieleń, której było bardzo dużo. Między ulicami Partyzantów i Batorego były duże ogrodnictwa, po wojnie zajmowali się nimi repatrianci, głównie z Białorusi i Litwy. Poza tym ulice były obsadzone drzewami, najczęściej kasztanami i głogiem, a w przydomowych ogrodach królowały jaśmin i dziki bez.

Jak wyglądało życie codzienne?

Kiedy się wprowadziliśmy nie było bieżącej wody. Mój brat schodził ulicą Obywatelską do ulicy Słowackiego, gdzie płynęła Strzyża. Pobierał wodę wprost z potoku lub ze studni głębinowej. Na rogu ulic Partyzantów i Jesionowej stał sklep i restauracja. Poza tym dookoła były straszne ruiny, w których mieszkali ludzie. Nie było żadnej infrastruktury miejskiej ani latarni, które by oświetlały ulice – wszędzie zburzone domy. Repatrianci w prowizorycznych pomieszczeniach hodowali zwierzęta gospodarskie i zakładali pierwsze warsztaty. Przez jakiś czas po wojnie przychodziły do nas dwie starsze panie, która pomagały mamie w prowadzeniu domu. Jedna była Polką, druga Niemką. Szyły, robiły porządki, gotowały w zamian za jedzenie. Mama umiała zrobić coś z niczego, szycie, robótki na drutach, przetwory – pieniędzy naprawdę nie było. Rodzice uważali, że najcenniejsza w tamtym momencie jest wolność i tą wartość należy pielęgnować ponad wszystko.

Proszę opowiedzieć o mieszkaniu, do którego się wprowadziliście.

Dostaliśmy je z urzędowego przydziału. Ojca urzekła zachowana duża biblioteczka – piękne encyklopedie, książki pisane gotykiem, atlasy. Oczywiście bardzo dużo rzeczy już zniszczono: pobito żyrandole, wazony, figurki. Na ścianie została reprodukcja Matki Boskiej z Dzieciątkiem Rafaela, dlatego myślę, że przed wojną mieszkał tam katolik. W mieszkaniu były wydzielone gabinet, sypialnia i jadalnia. W piwnicy zaś pralnia, ubikacja oraz wanna. Pamiętam, że latach 50-tych przyszło do naszego domu kilku urzędników zrobić ewidencję wyposażenia domu. Przeliczali ilość mebli na członków rodziny. Zabrali dwie szafy, stół i fotele z wikliny, bo stwierdzili, że nie jest to nam potrzebne.

W latach 70-tych zdarzało się, że przedwojenni mieszkańcy przyjeżdżali do Polski zobaczyć swoje stare domy. Czy ktoś zapukał do was?

Do naszych sąsiadów przyjeżdżały rodziny, do nas nikt. Często wracam myślą do ludzi, którzy tutaj mieszkali. Dowiedziałam się, że mieszkańcami naszego domu była rodzina nauczyciela o nazwisku Neckritz. Zostawili dużo rzeczy osobistych, książek zdjęć. Kiedy byłam dzieckiem, wszystko niszczyłam, bo „to niemieckie”. Teraz zdaję sobie sprawę, że to była wyjątkowa głupota. Nikt mnie nie naprowadził, że to jest historia. Wszyscy cieszyli się, że jest wolność i trzeba ratować to, co pozostało w kraju, a nie w cudzym domu.

Jak traktowano tych, którzy zostali?

Dzieci z niemieckich albo gdańskich rodzin, które były w mojej klasie, nie miały lekko. Pamiętam jak jedna z nauczycielek powiedziała oskarżająco do mojej koleżanki: „Ty to jesteś autochtonka, wiesz?!”. Podobno ta pani przyjechała z Warszawy i podczas wojny przeżyła piekło. Mnie jakoś szanowano, bo ojciec był na dobrym stanowisku. Siostrze jednak koleżanka fuknęła: „Ty to się chyba martwisz, że Hitler zginął?!”.

Nazwisko Groth brzmiało niemiecko.

Dla ignorantów było obce. Na studiach profesor powiedział do mnie: „Groth? Przez »th«? Co pani tu robi, przecież Polska to nie jest Pani ojczyzna?!”. Ojciec powiedział, że gdyby mógł to przyjąłby nazwisko żony na ślubie – Biniakowska. Rodzice pobrali się w 1928 roku i niestety nie było wówczas takiej możliwości. Myślę, że całe życie bardzo nad tym ubolewał. Na pogrzebie taty ówczesny dyrektor Biblioteki prof. Zbigniew Nowak pożegnał go bardzo pięknie: „Żegnamy ciebie, Panie Profesorze, niech ta pomorska zmienia, której polskość całe życie potwierdzałeś, będzie ci lekką”. Tendencje do szykanowania ludzi, które były w powojennej Polsce, dziś wydają się nieprawdopodobne. Pozostawiły ślad w pamięci ludzi, dla których Polska była i jest ziemią ojczystą.

Czuje się pani gdańszczanką?

Przede wszystkim czuję się Polką, a kolejno gdańszczanką. Wrzeszcz jest mi bliski – to dzielnica, w której spędziłam całe swoje życie. Jest naprawdę piękna, choć ubolewam, że takie założenia jak Park Jordanowski czy staw przy dawnym Browarze zniszczono. Były naprawdę wyjątkowe. Powojenny Wrzeszcz był centrum miasta. Tu mieszkała większość profesorów wyższych uczelni, działała ówczesna Akademia Lekarska i Politechnika Gdańska. We Wrzeszczu chodziłam do szkoły, na randki do opery, na zakupy na Grunwaldzką. Mam z tą dzielnicą wiele wspomnień, nie potrafiłam go zostawić i dlatego nigdy nie wyjechałam.

Wyczuwam w pani słowach duży sentyment.

Nigdy nie sądziłam, że ogarnie mnie taka fala sentymentu do miejsca, w którym żyję. Ostatnio zrozumiałam, dlaczego ludzie chcą mieć na swoim grobie garść ziemi rodzinnej. Na Cmentarzu Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem jest wyryte motto: „Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć, tracą życie”. Myślę, że żyjąc w pędzie świata, należy poznać pracę pokoleń minionych.