LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Tygiel smaków i kultur

Jak przez mgłę pamiętam Niemki, w turbanach, często w czerni, rozmawiały ze sobą po niemiecku – cicho , milkły, gdy ktoś się zbliżał. Nie najlepiej odnoszono się do mowy repatriantów ze Wschodu, którzy, po latach oddalenia od kraju, kaleczyli polski i wrzucali często rosyjskie słowa. Po wojnie ludzie spragnieni byli polskiego, literackiego języka.

TEKST: NATALIA KORALEWSKA
ZDJĘCIE: RENATA DĄBROWSKA

Instytut Langfuhr –

Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!

 

Natalia Koralewska: Pani dom jest wypełniony przedmiotami z różnych zakątków świata, są także przedwojenne meble, obrazy i porcelana. Skąd to zamiłowanie do kolekcjonowania? 

Ksenia Bagniewska: Fascynują mnie przedmioty z przeszłością – do kogo należały i jak funkcjonowały. Jeśli są prezentami – wspominam darczyńców. Wyobrażam sobie dawnych właścicieli. Moja kolekcja to zbieranina z różnych stron świata, gdzie mieszkałam. Najdłużej we Wrzeszczu, więc najwięcej przedmiotów mam stąd – stół, przy którym siedzimy, stojący zegar, kredensy znam od dzieciństwa. Były kolejno w mieszkaniach dziadków, rodziców, w moim, przeprowadzały się z nami i są mi najbliższe.

Czy wiadomo do kogo należały wcześniej?

Dziadkowie wyszli z Powstania Warszawskiego w tym, w czym stali, ich dom spłonął. We Wrzeszczu przydzielono im ćwierć bliźniaka przy Lilli Wenedy w 1945 roku. Komplet poniemieckich mebli kupili oficjalnie od państwa polskiego, które zajęło taki majątek. Aby kupić pianino, musieli już udowodnić, że ktoś w domu gra. Padło na moją kilkuletnią siostrę, której w tym celu urządzono oficjalne przesłuchanie.

W dwóch przydziałowych, niedużych pokojach oprócz dziadków zamieszkały ciocia i mama z moją siostrą. Dwa pokoje na piętrze zajmowali jeszcze przez kilka miesięcy Niemcy – właściciele o polsko brzmiącym nazwisku Kovalkovski. Między rodzinami nie było konfliktów. Po ich wyjeździe do domu wprowadził się jeszcze mój ojciec, a z Wileńszczyzny przyjechała schorowana matka ojca – cały majątek, który mogła wywieźć z pozostawionego tam domu mieścił się w zielonym, drewnianym kufrze. Po poprzednich lokatorach pozostały drobne sprzęty, naczynia kuchenne i maści na reumatyzm. Trochę książek pisanych gotykiem, sporo korespondencji, widokówek, kolorowych kartek z życzeniami. Kiedyś próbowałam odnaleźć ich rodzinę przez internet, niestety bezskutecznie.

W domu na Lilii Wenedy spędziła Pani swoje dzieciństwo. Czy to są dobre wspomnienia?

Dla mnie zdecydowanie tak, dla reszty rodziny – niekoniecznie. To nie było ich miejsce. Warszawiacy od urodzenia we Wrzeszczu czuli się nieszczęśliwi, tęsknili, uważali to za wygnanie. Do Gdańska przyjechała najpierw mama, dostała tu pracę jako dziennikarka w tworzącym się Dzienniku Bałtyckim. Potem sprowadziła na Wybrzeże rodziców i swoją młodszą siostrę. Dziadkowie doceniali, że mają dach nad głową, choć ich spalony dom był nieporównywanie większy i wygodniejszy, z łazienką, której tu brakowało. Dla nich była to tymczasówka – babcia marzyła o powrocie, bała się, że w każdej chwili mogą wrócić Niemcy. Miała spakowaną walizkę przy drzwiach, a obok, w pogotowiu, wisiało czarne futro z karakułów, w którym wyszła z Powstania. Druga babcia tęskniła do domu na Wschodzie, do przyjaciół, żyła wspomnieniami. Rodzicom łatwiej było się przystosować, byli młodzi.

Sam dom był marny, wilgotny, mycie się było wyczynem: wanna ze złomowiska wstawiona do przeraźliwie zimnego składziku. Atrapa, bo kranu tam nie było. Wszystko prosiło się o remont, ale dziadkowie o tym nie myśleli – marzyli o odbudowie domu w Warszawie.

Jaki był pani kolejny adres we Wrzeszczu?

Gdy miałam 7 lat, na początku lat 50. mama dostała przydział na dwupokojowe mieszkanie na Klonowej. W trójkę, razem z siostrą, wyprowadziłyśmy się tam do ledwie skończonego bloku. Sąsiedzi, jak to w tamtych czasach, przydziałowi, przemieszani. Pod nami lekarka, nad nami wielka pijacka rodzina, non stop awantury, bijatyki, przechodziły stamtąd pluskwy i karaluchy. Tyle, że miejsce było ciekawe – samo centrum Wrzeszcza, obok dworca. Słysząc zapowiedzi pociągów zawsze wiedziałam, która jest godzina.

Wileńska babcia nie wstawała już z łóżka, miała otwarta gruźlicę. Ojciec postanowił z nią zostać, żeby nie zaraziła dzieci. Niestety na piętro dawnego domu wtargnęli dzicy lokatorzy, którzy zaczęli od wyrzucania chorej, a ojcu grozili siekierą. Cudem udało mu się wynaleźć dla babci kawalerkę, do której też się wprowadził, żeby nie zostawić jej samej. Fakt, że nie mieszkał z nami ukrywaliśmy przed władzami meldunkowymi.

Na Klonowej były wtedy jeszcze gruzy?

Przy Klonowej był wielki plac budowy, wykopy, rusztowania. Pamiętam ruiny na skrzyżowaniu Lilli Wenedy z ulicą Chrobrego, gdzie do 33 numeru domy były zburzone. Odbudowano je w tym samym kształcie. Chłopcy biegali bawić się w ruinach przy placu Wybickiego. W szkole przestrzegano przed niewypałami, często słyszało się o wypadkach.

Nasze kuchenne przyzwyczajenia często pokazują jakie są nasze korzenie. Jak smakowało dzieciństwo we Wrzeszczu?

Wielokulturowość była w moim dzieciństwie wszędzie, nawet w domu, gdzie Wschód ojca miksował się z Warszawą rodziców mamy. Najlepiej ten tygiel widać było w kuchni. Ojciec grzyby solił, babcia marynowała. Ojciec lubił bliny, babcia słodką zupę „nic” z pianką. Do tego dochodziła kuchnia kaszubska, która wkradała się do nas poprzez dostępne na rynku produkty. W domu były poniemieckie książki kulinarne, pojemniki na zuckeri miele. W kuchni mieszała się nie tylko mąka i cukier, ale także przyzwyczajenia, kultura i smaki. 

W ogrodzie mieliśmy gruszę, jabłonki, wiśnię, śliwki, krzaki porzeczek i agrestu, warzywnik, mnóstwo kwiatów. Całość obwiedziona bzem. Dzięki babci, zamiłowanej ogrodniczce, w głodnych czasach jedliśmy dużo warzyw, pyszne szarlotki, zawsze w domu stały bukiety.

Ze wczesnych lat dzieciństwa pamiętam lody na gałki wsadzane między dwa płaskie wafelki, sprzedawane na ulicy, albo na plaży, sztuka po złotówce. Były też lody z lodziarni Eskimo, które dziadek przynosił w termosie na deser po niedzielnym obiedzie. Dzieciaki zajadały się oranżadą w proszku, była też guma, raptem jeden rodzaj i dostępny tylko u prywaciarza [w latach 1945–1989 tak nazywało się prywatnego przedsiębiorcę – przyp. iLangfuhr] – produkty zabronione przez babcię, jako „farbowane paskudztwo”. Blok czekoladowy z herbatnikami, cukierki kukułki i raczki, twarda kwaśna marmolada na wagę – to było w każdym sklepie. W Delikatesach na Grunwaldzkiej zdarzały się rarytasy – czekoladki „kocie języczki”, przed świętami rzucano cytryny i pomarańcze.

Spytałam o smak dzieciństwa, ponieważ kilka lat temu miała pani prelekcję pt. „Wrzeszcz ze smakiem”, w ramach cyklicznych spotkań „Wędrówki po Wrzeszczu”. Gdzie oprócz Eskimo i Delikatesów jeszcze się chadzało? Jakie były kawiarnie we Wrzeszczu?

Pamiętam, że licealistom kawiarnie były zabronione pod groźbą obniżenia stopnia ze sprawowania. Regularnie odwiedzały je trójki klasowe – nauczyciel i dwoje rodziców – wyłapując uczniów w cywilu, czyli bez tarczy i beretu z otoczką. Szczególnie złe notowania u ciała pedagogicznego miało Akwarium na rogu Grunwaldzkiej i obecnej Dmowskiego. Zakazane były kluby studenckie i stoczniowy Ster. W szkolnych czasach do kawiarni można było co najwyżej iść na zakończenie roku szkolnego, na ciastka, z rodzicami. Odwiedzaliśmy się w domach. Królowały prywatki przy płytach pocztówkowych z adapteru Bambino, głównie z okazji imienin czy urodzin kolegów.

Uważam, że do restauracji za komuny nie było po co chodzić. To nie były miejsca, w których się dało zjeść, nie mówiąc o cenach, nieprzystających do jakości. Głównie teren spotkań cinkciarzy i panienek lekkich obyczajów. Jedynie wybudowana już później Newska starała się utrzymać jakiś poziom i charakter.

Kawiarnie nie były atrakcyjne, zresztą można je było policzyć na palcach jednej ręki. Najważniejsza była Morska. Jeden rodzaj kawy i herbaty, wuzetka lub szarlotka, a przede wszystkim opary dymu papierosowego. Chronili się tam zdesperowani randkowicze, kiedy lało i kompletnie nie było dokąd iść.

Życie towarzyskie na studiach to kluby – Kwadratowa, Koga, Mechanik, Klub Studentów Architektury. Obozy, rajdy, spotkania w domach, w akademikach – piękne czasy ambitnych dyskusji i naprawiania świata przy chlebie z dżemem. Męska część Politechniki chodziła czasem do Katolika na piwo – nie wiem jaka była urzędowa nazwa tej piwiarni, dziewczyny ją omijały, jako podejrzaną, choć nie mogła się równać ze osławioną mordownią na Lendziona.

Rozmawiałyśmy o poniemieckich meblach, wrzeszczańskich smakach, łazikowaniu po zmieniającej się dzielnicy. Czy możemy mówić o czymś takim jak tożsamość w kontekście naszej dzielnicy?

Pokoleniu moich rodziców i dziadków pojęcie wrzeszczańskiej tożsamości było raczej dalekie. Dziadkowie tęsknili do innych, warszawskich filiżanek, ojciec do stołu z samowarem. Ich wrzeszczańska tożsamość kształtowała się nie tyle przez przedmioty, co przez wydarzenia, w których uczestniczyli.

Oprócz garstki autochtonów, większość trafiła tu po wojnie nie z wyboru, lecz z musu. To byli ludzie pozbawieni rodzinnych domów, wysiedleni, często bez prawa powrotu nawet w ich okolice – niepewni jutra, tęskniący. Przez wiele powojennych lat nie byli skłonni do opowieści o przeszłości, poglądach, nieufni, nie znali wzajemnie swoich historii.

Pani rodzina sprowadziła się do Wrzeszcza zaraz po wojnie. Przyjeżdżali do Gdańska wówczas repatrianci z różnych stron Polski, ale na miejscu byli jeszcze ludzie osiadli tutaj do lat. Jak wspomina pani autochtonów? Czym się wyróżniali? 

Autochtoni raczej nie byli darzeni sympatią. Powodem był język – sztywny, twardy, pojedyncze niemieckie słowa budziły niechęć. Nikt nie chciał wspominać czasów wojny, a język się z tym kojarzył. Zapominano, że właśnie ci ludzie tak długo wytrwali w polskości. Ale to autochtonka uczyła mnie gry na pianinie, a jej mąż był znanym przed wojną działaczem polonijnym. Jak przez mgłę pamiętam Niemki, w turbanach, często w czerni, rozmawiały ze sobą po niemiecku – cicho , milkły, gdy ktoś się zbliżał – wolały mową nie drażnić ludzi, co w tych czasach było zrozumiałe. Czasem, głównie na targowisku, słyszało się kaszubski. 

Nie najlepiej odnoszono się do mowy repatriantów ze Wschodu, tych późniejszych, z lat 50., którzy, po latach oddalenia od kraju, kaleczyli polski i wrzucali często rosyjskie słowa – tym bardziej ich dzieci, często już tam urodzone. Po wojnie ludzie spragnieni byli polskiego, literackiego języka, pewnie stąd animozje.

Kim byli pani rówieśnicy z podstawówki?

W pierwszych latach miałam jeszcze nieliczne koleżanki i kolegów, których rodzice mówili wyłącznie po niemiecku, ale oni w końcu wyjechali z Gdańska. Jedne rodziny zajmowały piękne przedwojenne kamienice, inne gnieździły się w jednym pokoju. Nasi rodzice mieli bardzo różne losy i przekonania. Moja przyjaciółka nie wiedziała, dlaczego matka nie puszcza jej samej na krok, buntowała się i uciekała. Po latach dowiedziałam się, że jej ojciec był więźniem politycznym, matka bała się o córkę. Biegała za nią wszędzie niania Emilia – stara Niemka, która nie znała słowa po polsku, więc tym bardziej patrzono na rodzinę z niechęcią. Tymczasem matka przyjęła Emilię do siebie, gdy ta, przerażona, tułała się po mieście bez środków do życia – ludzie, u których była nianią poprzednio, wyjechali do Niemiec. Emila zajęła się dziewczynką, a gdy ta podrosła, nadal pozwolono jej zostać. Mieszkały razem w jednym pokoju, bo mieszkanie było w ciasne, przez 15 lat, do końca życia Emilii, która miała prawa członka rodziny.

Myśleliście o tym, kim jesteście?

W szkole nie zastanawialiśmy się nad swoim pochodzeniem – np. o tym, że byli wśród nas Żydzi, dowiedzieliśmy się dużo później, już za Gomułki, gdy musieli opuścić kraj. Problem antysemityzmu był w szkole zupełnie nieznany, chyba zresztą w ogóle w Gdańsku, w tej kulturowej mieszance.

Tożsamość dzielnicy powstawała powoli, po latach, kiedy urodziły się tu i dorosły pokolenia, dla których był to miejsce dzieciństwa, młodości, a więc i najlepszych wspomnień. Inni przyjeżdżali na studia, do pracy. Wrzeszcz wybrali sami, jako atrakcyjne miejsce do życia. Dla uświadomienia tożsamości dzielnicy przełomowe okazały się „Wędrówki po Wrzeszczu” Katarzyny i Jakuba Szczepańskich – cykl spotkań z mieszkańcami, uwieńczony wydaniem książki po tym samym tytułem [„Wędrówki” odbywały się w latach 2006–2009, publikację wydało słowo obraz / terytoria w 2011 roku – przyp. iLangfuhr]. Jak nikt dotąd pokazali dzielnicę od czasu jej powstania do współczesności, upowszechnili fakty i miejsca nie wszystkim dotąd znane. Wrzeszcz zaimponował bogatą historią.

Co więc składa się na tożsamość Wrzeszcza?

Dla mnie, pewnie z racji zawodu, na tożsamość składają się głównie obrazy miejsc. Gdy myślę o Wrzeszczu, mam przed oczami widoki: Jaśkowa Dolina i jej leśne okolice,  plac przy Cristalu, Wajdeloty a przede wszystkim – Grunwaldzka, kiedyś wizytówka, wręcz kręgosłup Wrzeszcza.

Przemierzałam ją wszystkich kierunkach – z Wrzeszcza Dolnego na Jaśkówkę, do kina Bajka. Z Górnego – do dworca PKP, do szkoły, na targowisko i dalej, nad morze. Wzdłuż – na Politechnikę, tramwajem do Oliwy, do opery, do Gdańska. Przez lata tysiące razy. Trasa między Cristalem a budynkiem Radia to było moje wrzeszczańskie centrum: zakupy, spotkania, poczta, lekarze. Teraz skojarzenia są już inne, szersze. Tożsamością miejsca jest to, co mamy wspólnego z grupą – nie tylko przedmioty, wywołujące określone skojarzenia. To także wysiłek i czas, który temu miejscu poświęciliśmy.

 

Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach programu „Patriotyzm Jutra”.