LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Walczyliśmy o wpisanie naszej kamienicy do rejestru zabytków

W latach 70. starałem o wpis naszej kamienicy do rejestru zabytków. Z reguły mieszkańcy się tego obawiali. Mój wniosek przeleżał kilka lat w teczkach. Gdy w końcu udało się uzyskać wpis, to był historyczny moment. Kilka lat później złożyliśmy wniosek o dotację na remont. Na podpisanie dokumentów musiałem pojechać do Warszawy.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Gdzie się Państwo po raz pierwszy spotkali?

GIZELA CHOJNACKA: Poznaliśmy się w Studium Kształcenia Wychowawców, które mieściło przy ulicy Brzegi na Oruni. To była roczna szkoła dla osób, które znalazły się na życiowym zakręcie. Otrzymaliśmy tam zakwaterowanie oraz wyżywienie. W tym budynku mieści się dzisiaj Polsko-Japońska Akademia Technik Komputerowych.

CZESŁAW CHOJNACKI: W Studium organizowane były wycieczki po Trójmieście, dzięki którym poznaliśmy topografię Gdańska, Sopotu i innych miejscowościach położonych wokół Zatoki. Nauczyciele byli znawcami różnych dziedzin i potrafili tę wiedzę w ciekawy sposób przekazywać.

Z jakich stron przyjechali państwo do Gdańska?

Czesław: Ja jestem tak zwany kongresiak – rodem z Królestwa Polskiego [Kongresowego]. Po wojnie zamieszkaliśmy z rodziną na Mazurach w okolicach Olsztyna. Natomiast korzenie żony są z Kaszub.

Gizela: Dokładnie z miejscowości Brusy, koło Chojnic. Mój dziadek został skierowany do pracy jako nauczyciel w miejscowości Małe Gliśno nieopodal Brus. Do liceum dojeżdżałam do Chojnic przez cztery lata, a następnie pojechałam studiować medycynę do Szczecina. Niestety, ze względów rodzinnych musiałam przerwać studia i wrócić. Do dużego miasta zawsze mnie ciągnęło, nie jestem zwolenniczką miasteczek i wsi. Wybrałam Studium Kształcenia Wychowawców, ponieważ dawało nie tylko edukację oraz zawód. Było przystanią dla osób, które szukały swojej drogi, a po ukończeniu mogliśmy od razu podjąć pracę w zakładach poprawczych i domach opiekuńczych. Potem skończyliśmy studia magisterskie – mąż ekonomiczne, ja pedagogiczne.

Czesław: Czuliśmy się bardzo potrzebni, bo w tamtym czasach było wiele rozbitych rodzin i sierot. Dookoła nas była zaniedbana młodzież, która potrzebowała pomocy.

Czym Gdańsk państwa przyciągnął?

Czesław: Lata powojenne to były trudne czasy. O wszystko trzeba było się postarać – o studia, pracę, mieszkanie. Pierwszą pracę dostałem w zakładzie poprawczym koło Elbląga. Nie do końca mi się to podobało, więc szukałem możliwości powrotu do Gdańska – miasta, które w tamtym czasie tętniło życiem kulturalnym i rozrywkowym. Działał klub Kleks, często chodziliśmy do Żaka.

Gizela: Było wiele inspirujących postaci – Kobiela, Fedorowicz, Cybulski.

Czesław: Tu ludzie myśleli inaczej. Krzewili kulturę: muzykę, literaturę, śpiew. Chłonęli wszystko ze świata i przenosili na lokalny grunt. Zarażali nas – w dobrym tego słowa znaczniu. To nam się podobało, dlatego postanowiliśmy zostać w Gdańsku pomimo wielu trudności. Zdecydowaliśmy, że to jest nasze miejsce do życia.

Czy łatwo było o mieszkanie we Wrzeszczu?

Gizela: W latach 60. coraz trudniej było się dostać do Gdańska, bo miasto było przeludnione. Błędne koło: kto nie miał zameldowania, nie otrzymał pracy, a bez pracy nie można było starać się o meldunek. Trzeba było znać kogoś, kto wiedział, jak ominąć aktualne przepisy. Mi pomogła koleżanka z Chojnic, dzięki niej zostałam.

Czesław: Na początku pracowałem w dużym zakładzie na tysiąc osób, wszyscy z różnych stron Polski. Większość rozglądała się za domem, więc powołano zakładową komisję do spraw mieszkalnictwa. Przełożeni zauważyli, że jestem obrotny i chętnie angażuję się w pomoc innym, więc zlecili mi koordynowanie zadań komisji. Szukałem mieszkań dla innych, a dzięki temu łatwiej było mi znaleźć lokum dla nas. Naszą kamienicę zbudowano w 1912 roku. Pierwotnie mieszkania miały po przeszło 200 m2. Po wojnie całość została podzielona. Dziś w pierwotnym układzie zostały tylko dwa mieszkania.

Jacy byli sąsiedzi?

Czesław: To byli ludzie pochodzący z całego kraju. Do tego czasu nie zdawałem sobie sprawy, że różnice kulturowe mogą być tak wielkie. Próba zachowania porządku była niemożliwa. Sporo osób nadużywało alkoholu często wybuchały awantury, na klatce schodowej był bałagan, powybijane okna.

Gizela: No i już ich nie ma, bo zniszczył ich nałóg. To były trudne warunki, więc gdy tylko pojawiały się możliwości, spokojniejsi lokatorzy zaczęli się wyprowadzać. Większość starała się o nowobudowane mieszkania spółdzielcze. My nie mieliśmy pieniędzy, więc zostaliśmy. Prawda jest też taka, że gdy zobaczyłam kamienicę po raz pierwszy, nie mogłam uwierzyć, że będziemy mieszkać w tak pięknym budynku. Mimo że na początku to było małe mieszkanie, to bardzo się cieszyłam. Ale na to, żeby nastał porządek trzeba było czekać i myśmy czekali w sumie około 40 lat.

Czy w mieszkaniu były jeszcze przedmioty poniemieckie?

Gizela: W latach 60. wszystko już było zabrane. Ale któregoś dnia znaleźliśmy na śmietniku kafle piecowe, które pochodziły najprawdopodobniej z tego mieszkania. Czesław zabrał zdobione żeliwne drzwiczki i zrobiliśmy z nich pozorowany kominek – do dziś je mamy. 

Usuwając piec można było sobie powiększyć mieszkanie.

Gizela: Tak, to prawda. Kiedy się wprowadziliśmy trwała rozbiórka pieców. W zamian zrobiono trzy małe kotłownie w piwnicy. Tam rozgrzewana była para wodna, która ogrzewała mieszkania.

Czesław: Węgiel to był duży problem. Funkcjonował przydział na takie towary. Trzeba było iść z łapówką do składu albo dobrze się naszukać. Czasami urywałem się z pracy, żeby po południu było ciepło w domu. To było zadanie, które dzieliłem z sąsiadem. Pracowaliśmy w kotłowni na zmiany, po pół roku. Z czasem opłaciliśmy palacza, który się tym zajmował. Mieszkanie we wspólnocie wymaga wielkich umiejętności – trzeba umieć się dogadać, a to nie bywa łatwe.

Gizela: W końcu Czesław wymyślił, żeby naszą kamienicę podłączyć do sieci ciepłowniczej. Dotychczasowy sposób ogrzewania sprawiał, że byliśmy pododuszani tlenkiem węgla. Napisał w tej sprawie kilkanaście pism. Zebrała się komisja, która badała powietrze w domu. Trwało to kilka lat, ale udało się.

Kamienica została też gruntowanie wyremontowana i jest jedną z piękniejszych na Wassowskiego.

Gizela: Czesław włożył w tę sprawę dużo wysiłku.

Czesław: W latach 70. starałem o wpis naszej kamienicy do rejestru zabytków. W tamtym czasie w urzędzie miasta za zabytki była odpowiedzialna tylko jedna osoba. Pamiętam, że mój wniosek przyjęła ze dziwieniem. Z reguły mieszkańcy obawiali się wpisu do rejestru. Wniosek musiałem uzasadnić, ale nie było to trudne. Kilka lat wcześniej poznałem inżyniera, który wytłumaczył mi na czym polega wyjątkowość naszej kamienicy. Wpisałem to do uzasadnienia. Mój wniosek przeleżał kilka lat w teczkach. Gdy w końcu udało się uzyskać wpis, to był historyczny moment. Kilka lat później złożyliśmy wniosek o dotację na remont. Na podpisanie dokumentów musiałem pojechać do Warszawy. Dostaliśmy pół miliona złotych dotacji – wymieniliśmy dach, belki stropowe, elewację.

Gizela: Na liście przyznanych dotacji było trzynaście kościołów i nasz dom na Wassowskiego.

Czy Wrzeszcz jest dobrą dzielnicą do mieszkania?

Czesław: Dawniej był dzielnicą bardzo cenioną. W pracy odczuwałem, że Wrzeszcz jest traktowany ponad poziom. Ludzie często wypowiadali się o nim z zachwytem, a niektórzy koniecznie chcieli tu zamieszkać. Dzielnica jest pięknie położona u stóp wzgórz morenowych.

Gizela: Była tu przed wojną taka piękna restauracja Zinglera. Gdyby ją przywrócić przyciągałaby ludzi do stronę przyrody i zachęcała do spacerów.

Czesław: Przede wszystkim schody do parku od ulicy Sobótki powinny być udostępnione dla mieszkańców. Przydałoby się zrobić także adaptację parku: odtworzyć alejki, zadbać o nasadzenia, zbudować wybiegi dla psów, tak by było to miejsce przyjazne dla wszystkich

Gizela: Ja dość dobrze znam te tereny, ponieważ przez lata pracowałam w Państwowym Pogotowiu Opiekuńczym, które mieściło się przy Jaśkowej Dolinie 71. Obecnie budynek jest prywatny i wyremontowany.

Jak go Pani zapamiętała?

Gizela: Był przepiękny, tylko przez lata nie remontowany i niszczał. Wszędzie parkiety dębowe, a ściany wyłożone brzozą kaukaską, niezwykłe klatki schodowe, a przed budynkiem piękny staw z liliami. Pogotowie przeniesiono do nowo wybudowanego obiektu przy Konrada Leczkowa, a staw zasypano jeszcze w latach 60. Nie było komu o niego zadbać. Z drugiej strony, to nie było bezpieczne miejsce dla małych dzieci, które mieszkały w pogotowiu. Staw zasypano hałdą piachu wykopaną spod przyszłego Dolarowca.

Czują się Państwo związani z Gdańskiem?

Gizela: Bardzo. Mąż myśli o wyprowadzce na wieś. Ja – broń Boże!

Czesław: Kiedy idziemy na spacer, ja szybko zmykam na spokojne uliczki, które położone są wzdłuż głównej arterii, a żona idzie na Grunwaldzką.

Gizela: Dokładnie tak. Ruch mi nie przeszkadza, a utrzymuje mnie przy życiu. Dzwonienie tramwajów, przymykające auta – to lubię i cieszę się, że mieszkam w mieście. Tu wszystko mam pod ręką.