Wędrówki po Wrzeszczu
W latach 90. gdy ktoś przychodził robić korektę studentom na Politechnice Gdańskiej wiele razy słyszałem konstatację: „No nie, takie okropieństwo to można zrobić we Wrzeszczu”. Irytujące były też teksty „Wrzeszcz? Przecież tam nic nie ma! To punkt pośredni między Gdańskiem a Oliwą”. Pomyśleliśmy: jeśli chcesz, żeby ludzie szanowali dzielnicę, pokaż jej wartość.
TEKST: Jakub Knera
Zdjęcie: Renata Dąbrowska
Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!
JAKUB KNERA: Jak zaczęła się wasza przygoda z Wrzeszczem?
KATARZYNA SZCZEPAŃSKA: Od zdjęć pod Cristalem. Kiedy mieliśmy po około 5–6 miesięcy, niezależnie od siebie, zrobiono nam tam zdjęcia w wózkach. Poza tym ja zrobiłam na Wrzeszcz desant z Żabianki, a Kuba…
JAKUB SZCZEPAŃSKI: … jestem prawie miejscowy. Urodziłem się, kiedy rodzice mieszkali jeszcze pod Gdańskiem, ale kiedy miałem 3–4 lata zamieszkali na rogu ulicy Grunwaldzkiej i Sobótki. U Kasi na Osiedlu Wejhera mieszkaliśmy kilkanaście lat, a dopiero w 1998 roku przeprowadziliśmy się do Wrzeszcza.
Wtedy zainteresowaliście się tym miejscem?
Jakub: Myślę, że wszystko zaczęło się od tego, że Kasia chciała oswoić dzielnicę, do której przybyła.
Katarzyna: Uczyłam w Szkole Podstawowej nr 45 przy ulicy Matki Polki. Z dziećmi chodziłam po parku Jaśkowej Doliny, Teatr Leśny był jeszcze zdewastowany. Zastanawiało mnie, co tutaj jest, irytowały teksty „Wrzeszcz? Przecież tam nic nie ma! To punkt pośredni między Gdańskiem a Oliwą”. A ja się nim zachwycałam!
Jakub: To nie był odosobniony pogląd. Na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej, gdzie pracuję, wiele razy wtedy słyszałem – gdy ktoś przychodził robić korektę studentom – konstatację: „No nie, takie okropieństwo to można zrobić we Wrzeszczu”.
Wymyśliliście „Wędrówki po Wrzeszczu”. Jak to się zaczęło?
Jakub: W Nadbałtyckim Centrum Kultury robiliśmy spacery poświęcone miejscom i dzielnicom. Zaczynaliśmy w latach 90., kiedy nikt nie wyprowadzał ludzi na świeże powietrze, a prelekcje odbywały się tylko w salach. W ramach Bałtyckiego Festiwalu Nauki organizowaliśmy różne projekty związane z fortyfikacjami Gdańska, kanałami wodnymi, które odbywały się co roku. W pewnym momencie postanowiliśmy coś takiego zrobić we Wrzeszczu.
Równocześnie założyliście Komitet Inicjatyw Lokalnych.
Katarzyna: Wtedy jeszcze działał Komitet Mieszkańców Osiedla Jana Matejki, które nie istnieje, ale ktoś postanowił stworzyć taką nazwę. To była pozostałość dawnych komitetów obywatelskich z wyborów w 1989 roku. Nie rozwiązał się i przekształcił w lokalne stowarzyszenie. Działali lokalnie falami – jak ktoś miał więcej czasu i energii. Aż Stanisław Sikorski, który miał już dosyć tej działalności, stwierdził, że stowarzyszenie rozwiązuje. I ja, niemal jak Rejtan, powiedziałam, że to niemożliwe, trzeba zachować trwałość instytucjonalną, pisać granty i działać dalej. Więc on skwitował: „Świetnie pani mówi, będzie pani prezeską”. Przejęliśmy więc rozkręcone stowarzyszenie i zaczęliśmy działać.
Jak?
Katarzyna: Najpierw przekształciliśmy nazwę, właśnie w Komitet Inicjatyw Lokalnych. Pierwszą wędrówkę zrobiliśmy we współpracy z Nadbałtyckim Centrum Kultury, które dofinansowało nam druk ulotek. Dla mnie to było naturalne działanie – jestem nauczycielką i edukacja to dla mnie podstawowa rzecz. Jeśli chcesz, żeby ludzie szanowali dzielnicę, pokaż jej wartość.
Robiliście coś spontanicznie, żeby zobaczyć, czy to wyjdzie?
Katarzyna: Od samego początku zainteresowanych było więcej niż mogliśmy zaprosić.
Jakub: Druga wędrówka była po garnizonie. Zorganizowaliśmy spotkanie w Kinie Zawisza, już nieczynnym, ale wtedy można było jeszcze do niego wejść. Udostępniono nam salę i okazało się, że połowa chętnych nie weszła, bo mieliśmy ograniczoną liczbę miejsc. To stali na zewnątrz i starali się coś usłyszeć. Myśleliśmy o tematach, które nas interesowały, do których znaliśmy ludzi, którzy mogliby o nich opowiedzieć. Mieczysław Abramowicz opowiedział o Żydach w dzielnicy, Robert Hirsch o koszarach, Katarzyna Rozmarynowska o parku Jaśkowej Doliny, Lucyna Nyka o wodzie w dzielnicy. A Jan Daniluk miał jeden ze swoich pierwszych wykładów w kościele przy Matejki. Zapraszaliśmy tych znajomych, którzy byli specjalistami w danych dziedzinach z Politechniki Gdańskiej i Uniwersytetu Gdańskiego.
Kiedy zaczęły się spacery i ile ich było?
Jakub: Pierwszy odbył się w lutym 2006 roku, a ostatni w grudniu 2013 roku. Oficjalnych pod hasłem „Wędrówki po Wrzeszczu” było 21, a ostatni odbył się w kawiarni Olimp i dotyczył planów rozwoju dzielnicy. Zawsze pod koniec roku robiliśmy spotkanie z Biurem Rozwoju Gdańska temat tego, co się wydarzy we Wrzeszczu, a do tego w Centrum Handlowym Manhattan organizowaliśmy wystawę najlepszych dyplomów studenckich na politechnice o Wrzeszczu.
Kto przychodził na spacery? Była tu społeczność zainteresowana dzielnicą i jej historią?
Katarzyna: Uczestnicy byli różni. Dużą grupę stanowili przewodnicy, co nas cieszyło, bo okazało się, że widzą potencjał, aby w przyszłości przyprowadzać tu turystów. Ale była też spora część ludzi, którzy w szoku poznawali dzielnicę na nowo. Przechodzili obok jakiegoś miejsca wiele razy i nie zwracali na nie uwagi, a my otwieraliśmy im oczy.
Jakub: Współpracowaliśmy też z innymi osobami jak Andrzej Augusiak, Ewa Lieder i Lidia Makowska. Razem walczyliśmy o Rady Dzielnic – próg wyborczy został zmniejszony z 20% na 5%, co jest zasługą ich i nas. Dotarcie z informacją było niemożliwe, dopiero kiedy próg zmniejszono do 5% wszystko się zmieniło i rady powstały.
Jak docieraliście do odbiorców? To była epoka sprzed mediów społecznościowych.
Katarzyna: Od pierwszego spotkania mieliśmy listę adresów mailowych, około tysiąca. Rozsyłaliśmy informacje, a oprócz tego rozdawaliśmy ulotki na ulicy i w bibliotekach. Zawsze było to skuteczne – na spacerach pojawiało się od 100 do 500 osób.
Jaki wtedy był Wrzeszcz?
Jakub: Zaniedbany. Jako wspólnota mieszkaniowa w 1999 roku wyremontowaliśmy fasadę naszego domu. To była pierwsza wyremontowana przez wspólnotę fasada. Przez kolejne osiem lat żadnej następnej nie wyremontowano, a teraz są ulice gdzie ogromna większość jest po remoncie – jak Wajdeloty, de Gaulle’a czy Jesionowa. Być może wcześniej mieszkańcy uważali, że w swoje domy nie ma co inwestować, bo wyglądały jak stare rudery? Nie było żadnej historycznej fasady w dobrym stanie.
Trafiliście na Wrzeszcz poniemiecki?
Jakub: Cały czas trafiamy. Jedną wędrówkę zrobiliśmy po niemiecku, śladami Güntera Grassa, współorganizowaną ze Związkiem Mniejszości Niemieckiej. Ale naszym głównym celem było przypominanie tej nowej historii, po II wojnie światowej. Ta wcześniejsza wydała się nam oczywista – wartość historii i architektury sprzed 1945 roku była jasna, wydano albumy „Był sobie Gdańsk”, które przeorały świadomość. Zostało to, co jest później, dlatego zrobiliśmy wędrówkę szlakiem modernizmu po Wrzeszczu, żeby wydobyć historię czasów PRL.
Katarzyna: Jest ogromna dysproporcja źródeł. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o kamienicy, która była wybudowana przed wojną, otrzymasz komplet dokumentów. A o tych powojennych, powstałych w trakcie budowy Grunwaldzkiej Dzielnicy Mieszkaniowej, nie ma prawie wcale.
Dlaczego?
Katarzyna: Władze po wojnie kładły środek ciężkości na budowanie, a nie dokumentowanie. Rzadko kiedy interesowano się archiwizowaniem tego, co się dzieje. Dziś to się zmienia, kiedy np. Muzeum Gdańska zbiera transparenty ze Strajku Kobiet, co pokazuje zmianę myślenia.
Jakub: Przed wojną była inna kultura materialna – wydawało się masę pocztówek, fotografie były wysokiej jakości. Po wojnie wydawano ich mniej, były gorsze, a jeśli już to zdjęcia z dziećmi idącymi do pierwszej komunii – w tle nie widać ani architektury, ani miasta. Przede wszystkim jednak nie uważano tego za coś cennego i ciekawego. Teraz jeśli ktoś znajdzie na strychu album z fotografiami przedwojennymi, to uważa to za coś wartościowego – a jeśli są to pożółkłe fotografie z lat 70. to bardzo często wyrzuci to na śmietnik.
Dlatego postanowiliście stworzyć Cyfrowe Muzeum Wrzeszcza?
Jakub: Zdecydowaliśmy, że trzeba dokumentować tę najnowszą historię. Np. ostatnią kartę z jadłospisem z Cristalu, czy tego rodzaju artefakty jak współczesne inwentaryzacje budynków i detali, zdjęcia z prywatnych archiwów. A także siatka-reklamówka z Pewexu, butelki po piwie produkowanym we wrzeszczańskim browarze, czy powojenne pocztówki, których nikt jeszcze do niedawna nie zbierał.
Jak to się zaczęło?
Katarzyna: Na śmietniku przy ulicy Matki Polki leżały walizki, z których wysypywały się dokumenty. Wszystko było tak mokre, że nie nadawało się do uratowania. Przeraziłam się, że coś przepadło bezpowrotnie. Wrzeszcz stał się raptem modną dzielnicą, wiele osób chciało tutaj mieszkać i zaczęła się gentryfikacja. Młodzi ludzie, którzy wprowadzali się do mieszkania babci po jej śmierci, bezrefleksyjnie wszystko wyrzucali. Im więcej takich rzeczy widzieliśmy, tym bardziej zależało nam na tym, żeby to uratować. Postanowiliśmy skanować co się da, bo fizycznie trudno było nam to przechowywać. Założenie było takie, że będą to tylko fotografie i skany.
Jakub: Chociaż i tak mamy kilka płotów, zabytkowe drzwi i jeszcze kilka przedmiotów.
Dzięki wędrówkom i muzeum wzrosła świadomość?
Jakub: Dotarliśmy do setek osób, często bardzo aktywnych. Z drugiej strony to trochę ogólnopolski proces tworzenia się lokalnych tożsamości. Niedługo po naszych Wędrówkach, w Warszawie powstał „Spacerownik”, podobno byliśmy inspiracją. Takie inicjatywy nie odbyłyby się, gdyby ludzie tego nie potrzebowali. Powstały portale internetowe, działania w Szczecinie, Łodzi, ruchy miejskie w Poznaniu, gdzie lokalne stowarzyszenia okazały się siłą polityczną.
Rady dzielnic wzmocniły działalność tożsamościową?
Jakub: Są dzielnice, gdzie ważna jest rola rad dzielnic, ale też takie, w których działają stowarzyszenia jak chociażby Opowiadacze Historii na Dolnym Mieście. Podobnie jest na Biskupiej Górce, w Brzeźnie czy Nowym Porcie.
Katarzyna: Dzięki pierwszej radzie dzielnicy w Górnym Wrzeszczu mamy Podleśną Polanę. Rady najlepiej działały wtedy, kiedy były grupami społeczników, a nie były nastawione na politykę.
Domknięciem Wędrówek po Wrzeszczu była książka, która rozeszła się na pniu.
Katarzyna: To było oddolne „żądanie” ludzi. Mówili, że chętnie chodzą na nasze wędrówki, ale pytali, czy moglibyśmy tego wydać. Podczas pierwszego spotkania promocyjnego sprzedało się ponad 300 książek, a cały nakład wynosił 1000. Jesienią miała się odbyć druga promocja, na której sprzedawaliśmy resztki, bo w księgarniach wszystko poszło.
W pewnym momencie zainteresowanie było zbyt duże? Zainteresowanie biznesu dzielnicą objawiło się chociażby pod postacią Quattro Towers.
Jakub: Ten proces zawsze tak wygląda – jeśli rośnie wartość miejsca w opinii publicznej, wzrasta też jego wartość ekonomiczna. Najpierw wszyscy się cieszą, że ktoś dostrzegł tę wartość Wrzeszcza czy Kreuzbergu, a potem konsekwencją jest to, że firmy deweloperskie chcą na tym zarabiać: burzą stare domy, budują nowe i za duże. Ten sam inwestor – firma z Teksasu – który zbudował Quattro Towers, zbudował podobny obiekt w Isoli w Mediolanie według identycznego schematu. Tam artyści podnieśli wartość dzielnicy, a firma dziesięć wieżowców wstawiła brutalnie w tkankę XIX-wiecznej zabudowy. Więc można powiedzieć, że u nas udało się skończyć na czterech.
Katarzyna: Jeszcze w momencie projektowania Manhattanu nikt nie dyskutował – to była wysokość najwyższych kamienic, a jedyną dominantą był Olimp, uzasadniony kompozycyjnie. Ale mamy powód do satysfakcji, bo wraz z Lidią Makowską doprowadziliśmy do zmiany projektu: szerokości i wysokości. Miały być jeszcze bardziej obszerne. Włączyło się w to kilku mieszkańców – były niezgodności z decyzją o warunkach zabudowy, trzeba było przeprojektować obiekt.
Każdy deweloper jest zły?
Jakub: Są tacy, które przysłużyły się dzielnicy, jak Hossa. Garnizon w skali Polski to jedna z lepszych tego rodzaju inwestycji – duży zespół zabudowań, który nie jest ogrodzony, usługi w parterach i wysokiej jakości przestrzeń publiczna. Gdy zaczynali, w Warszawie nie budowano żadnego osiedla, które nie było ogrodzone. Wydali też książkę o historii Garnizonu. Co być może wiązało się z tym, że ich główny projektant, Marcin Woyciechowski też przychodził na nasze spotkania. Nie do końca wierzyliśmy w jego wizję Garnizonu, ale okazało się, że udało się to zrealizować. Deweloperzy związani lokalnie z miejscem chcą po sobie coś zostawić.
Jest czegoś we Wrzeszczu co zniknęło i wam szkoda?
Jakub: Stawu przy dawnym browarze. Szkoda mi też budynku na miejscu obecnego Lidla na rogu ulicy Kościuszki i Grunwaldzkiej, który był związany funkcjonalnie z koszarami. Obiekt, o który się niepokoję to dawna szkoła podstawowa, a potem gimnazjum przy Traugutta, obok dawnego Cmentarza Żydowskiego. Jeden z lepszych projektów szkolnych z czasów PRL w Gdańsku. Oby nie spotkał go los Cristalu, bo jest równie ciekawy.
Katarzyna: Żal nam budynku Cristala, który był do uratowania i można było go przeprojektować zgodnie z oryginałem, a o tej samej funkcji co teraz.