Wrzeszcz dla wszystkich
Sąsiadki mówiły do mnie „Pani Olu, niech pani pójdzie, zapyta się i załatwi”. Więc wracałam i opowiadałam co możemy zrobić, a czego nie. Zbudowaliśmy wspólnotę – formalnie i nieformalnie. Kiedy przychodzę do sąsiadów z uchwałą, to ją podpisują, bo mi ufają. Słyszę „Dobrze, że tu jesteś, bo inaczej nikt by się nami nie przejmował i schody by się posypały, a ja nie chcę się z młodymi kłócić”.
Tekst: Jakub Knera
Zdjęcie: Renata Dąbrowska
Chcesz dołożyć swoją cegiełkę w budowaniu lokalnej tożsamości?
Wesprzyj nas – zostań Patronem/Patronką Wrzeszcza!
JAKUB KNERA: Urodziłaś się we Wrzeszczu?
ALEKSANDRA KULMA: Po studiach na kilka lat wyjechałam na południe Polski. Wróciłam… i zamieszkałam we Wrzeszczu Dolnym. Odziedziczyłam mieszkanie po babci. To, do którego w 1945 przybyli dziadkowie z czteroletnią wówczas moją mamą.
Bywałaś tu wcześniej?
Dla mnie wycieczka z nowych blokowisk Zaspy do Wrzeszcza Dolnego od zawsze była jak wyprawa z jednego miasta do drugiego. Pomieszkiwałam u babci nawet w wakacje. Były tu przestrzenie magiczne. Miałam swoje koleżanki i kolegów z podwórka przy Grażyny i Lelewela. Chodziliśmy w różne dziwne miejsca, opuszczone kamienice zabite deskami i bez okien – dla dzieciaka to było coś fascynującego, wyobrażaliśmy sobie, że to jakieś średniowieczne zamki, twierdze.
Podobał mi się ten klimat. Fascynacja brukiem, kamienicami i całą tą atmosferą starej dzielnicy powodowały, że chciałam tu po prostu być.
Jak przypominam sobie Wrzeszcz sprzed rewitalizacji to mam w głowie zapach z browaru, który wdzierał się do mieszkań. Gołębie, które mieszkańcy nazywali cukrówkami – siadały na parapecie i wydawały z siebie dźwięk jakby wołały „cukru!”. Staw w zimę zamarzał, można się było na nim poślizgać, ale od pewnego momentu tylko wpaść. Stał się bardzo niebezpieczny, płytki i błotnisty. A teraz go nie ma. Wielka szkoda.
Jak tu było przed rewitalizacją?
Brudno, biednie, niebezpiecznie. Zimą, jak robiło się ciemno po godzinie 17 czy 18, strach było wyjść. Wajdeloty była bardzo niebezpieczna – mój tata opowiadał, że jak pracował na komisariacie przy Białej to nie było dnia bez wieczornej interwencji policji.
Skąd wzięła się ta zła sława?
Z tego, co opowiadały mi babcia i mama, było tu dużo rodzin robotniczych, pracujących w stoczni. Przyjeżdżały do Wrzeszcza Dolnego z różnych krańców Polski. Po pracy przesiadywali na podwórkach albo w okolicznych knajpach. Jak prześledzi się historię, widać, że ta część dzielnicy była zawsze trochę w niszy, w przeciwieństwie do Wrzeszcza Górnego.
Było czuć tę wrzeszczańską dychotomię?
Było inaczej. Wrzeszcz Dolny był przedsionkiem wielkiego świata – ludzie żyli według własnego rytmu, a nad tym co się działo nikt nie panował. Dzielnicą długo nikt się nie zajmował. Od Zaspy było widać kamienice obdrapane, niezagospodarowane, a im dalej w Wybickiego, Grażyny i Lelewela, tym bardziej wchodziło się w krajobraz, który kojarzył mi się z powojennymi filmami.
A Wrzeszcz Górny był zawsze do przodu – egzaltowany, bogatszy, kojarzył się z luksusami i dobrymi domami. Nie zwracałam na to tak bardzo uwagi, ale ta różnica była widoczna: lepsze sklepy, centrum handlowe Neptun, Jubiler, Pewex w Dolarowcu. Inny świat, przedzielony linią kolejową.
Czułaś ślady Wrzeszcza sprzed wojny?
Wszystko zależy od tego jak uruchamia się własną wyobraźnię. Jako dziecko miałam tendencję do wyobrażania sobie życia w różnych czasoprzestrzeniach. Stary Wrzeszcz kojarzył mi się zawsze z dorożkami, paniami w długich sukniach i kapeluszach oraz panami w cylindrach – brakowało mi tego na tych starych ulicach. To mój obraz z dzieciństwa. Jak szłam do babci, to starałam się zakładać podkute pinezkami buty. Po bruku we Wrzeszczu fajnie się nimi stukało, zupełnie inaczej niż na chodniku na Zaspie.
W liceum twoja mentalna mapa Wrzeszcza się zmieniła?
Chodziłam do II liceum przy Pestalozziego, ale jeździłam też do centrum. Wrzeszcz miał coś z tego Gdańska. Okres w liceum to jeszcze stary plac Wybickiego z nieodnowioną fontanną, gdzie chodziło się na wagary. A do tego browar, staw, gdzie chodziliśmy grupami na wagary albo na papierosy – tam nikt długo nie mógł nas znaleźć.
Zamieszkałaś tu na stałe i jak było?
Wcześniej byłam tu regularnie, znałam sąsiadów, ale cała reszta mojego życia działa się poza Wrzeszczem. Dopiero początek rewitalizacji był momentem, kiedy osiadłam tu na stałe. Słyszałam, że to mieszkańcy naciskali, żeby te ulice odzyskały prestiż i blask. Problemem była przestępczość, różnego rodzaju patologie społeczne, zaniedbania no i sam widok: ulica Wajdeloty stała się po prostu brzydka. Myślę, że udało się to dzięki mieszkańcom, którzy identyfikowali się z tym miejscem. Chociaż trzeba zaznaczyć, że udało się połowicznie, bo nie poprawiono jakości ulic takich jak Grażyny, Wallenroda i Aldony.
Mam nadzieję, że wszystko przed nami.
Odnowiono nawierzchnie, odremontowano większość elewacji, ale nie zrobiono nic z ludźmi. Ci, którzy przesiadywali w parku Kuźniczki, towarzystwo mniej lub bardziej awanturujące się, po rewitalizacji schowali się albo rozpierzchli i kumulują się na podwórkach i ławeczkach w okolicach nowej Wajdeloty. Nie wymyślono nic, żeby wciągnąć ich w nową ulicę i zmiany, które zaszły.
Jak to zrobić?
Jeśli ludziom nie pokaże się, że coś można zmienić i że to jest dla nich, a nie dla wybranych, to się nie zaangażują. Czują się wykluczeni, niepotrzebni, nikt się nimi nie zainteresuje. To często ludzie, którzy mieszkają tu od zakończenia wojny i mają poczucie odpowiedzialności za to, co powinno dziać się we Wrzeszczu. Wypadałoby z nimi porozmawiać, ale też im coś zaproponować. Rozmowy o zagospodarowywaniu wspólnej przestrzeni nie mogą się odbywać za plecami tych, którzy tę przestrzeń tworzą.
Jak jest na twojej ulicy?
Są kolejne próby zagospodarowania części ulicy Grażyny przy browarze. Ma powstać kamienica, która domknie pierzeję, a za nią parking. Wiem o tym, bo jako mieszkanka i radna dzielnicy biorę udział w konsultacjach. Ważne dla mnie jest to, aby wszystko co ma się wydarzyć lub nie, docierało do mieszkańców i aby to z nimi konsultować. Pomysły miasta często są brutalnie narzucane, a mieszkańców o zdanie nikt nie pyta. To wybiórcze traktowanie interesów i mieszkańców. Brakuje dialogu i płynnej współpracy z mieszkańcami.
Spróbujmy scharakteryzować mieszkańców. Kim są? Jedna z twoich sąsiadek jest Krystyna Walas, z którą rozmawialiśmy. A kiedy wywiad się ukazał, wydrukowałaś go, żeby pokazać go jej i sąsiadom.
Ona zna mnie od dziecka. Sąsiedzi mojej babci znali mnie bardzo dobrze i wiedzieli, że wcześniej czy później się tam przeprowadzę. A kiedy to nastąpiło, scedowali na mnie obowiązek bycia w zarządzie wspólnoty – bo jestem najmłodsza, ogarnięta i sobie poradzę. Większość to seniorzy powyżej 60 roku życia. Mówili do mnie „Pani Olu, niech pani pójdzie, zapyta się i załatwi”. Więc wracałam i opowiadałam co możemy zrobić, a czego nie. Nawiązała się sympatia, zawiązało się zaufanie. Zbudowaliśmy wspólnotę – formalnie i nieformalnie. Kiedy przychodzę do sąsiadów z uchwałą, to ją podpisują, bo mi ufają. Pani Walas mówi „Dobrze, że tu jesteś, bo inaczej nikt by się nami nie przejmował i schody by się posypały, a ja nie chcę się z młodymi kłócić”. Jesteśmy sobie potrzebni – ale to młodzi są do tego, żeby załatwiać sprawy: ładną elewację, podwórko i ogarnąć porządek. Jeśli na klatce schodowej wisi kartka z prośbą o posprzątanie gabarytów, to nie ma dyskusji i jest sprzątane. A nawet, jeśli ktoś ma kilka dni spóźnienia, to potrafi napisać „przepraszamy i posprzątamy”. Bywa, że na tablicy ktoś przykleja kartkę z życzeniami „wesołych świąt dla sąsiadów”. To jest bardzo fajne i budujące.
A w innych miejscach?
Wygląda to różnie. Są wspólnoty, które świetnie się dogadują i takie, gdzie nie ma więzi i porozumienia. Może dlatego, że nie chcą albo nie identyfikują się, bo tylko wynajmują tu mieszkania.
A współpraca między wspólnotami?
Mamy wspólne podwórko z ośmioma wspólnotami. Na początku zgadałam się z Ritą Jankowską i naszą sąsiadką Asią, z którymi uknułyśmy, że to czas najwyższy coś zrobić z naszym wielkim podwórzem – samochodami stojącymi gdziekolwiek, sąsiadami, którzy nie sprzątają po swoich psach i awanturami, najczęściej po alkoholu. Byłyśmy we trójkę, a potem dołączali kolejni sąsiedzi. W końcu zebrało się nas tyle osób, powołaliśmy Radę Podwórza.
Spotkali się ludzie, którzy mają dosyć libacji, krzyków, zaśmiecania, puszczania psów samopas. Chcieliśmy tę przestrzeń zorganizować tak, żeby była dla każdego. Postawiliśmy tymczasową wiatę śmietnikową, obsadziliśmy ją bluszczem, krzewami i kwiatami. Co najfajniejsze, dołączyły do nas dzieci, które same z siebie chciały nam pomóc w uprzątnięciu podwórza. Im więcej spotkań, tym więcej ludzi się zbierało. To spowodowało, że teraz ludzie inaczej na to, co dzieje się na podwórku, reagują, dbają i pilnują. Myślę, że przyświecała nam idea wspólnej przestrzeni – takiej, w której latem będziemy mogli wystawić stół i napić się razem wina. To ma być przestrzeń dla nas wszystkich, osób starszych, nas i młodzieży. Nie ma rzeczy niemożliwych – nie raz się kłóciliśmy omawiając plany zagospodarowania, ale po kilku miesiącach wspólnej pracy, udało się nam coś zrobić razem. Wypracowaliśmy projekt i wygraliśmy konkurs Wspólne Podwórko. Zdobyliśmy fundusze na to, aby rozpocząć solidne zmiany w naszej przestrzeni.
Kula śnieżna zadziałała?
Niesamowite są spotkania z dziećmi, które najczęściej bawią się na podwórku, nie mają zagospodarowanego swojego dziecięcego życia. Chcemy je też pobudzać do wspólnego działania. Na spotkaniu z projektantem podwórza podeszło do nas dwóch chłopaczków i powiedzieli: „Proszę państwa, tu nie może być piach i beton, tu musi być zielono!”. Byliśmy w szoku, ale chłopcy byli zaaferowani tym do tego stopnia, że wzięliśmy ich uwagi i propozycje pod uwagę przy projektowaniu podwórza. Mają rację, to ma być miejsce i dla tych, którzy po pracy chcą gdzieś usiąść, i dla seniorów, którym do parku Kuźniczki nie chce się iść bo jest za daleko i dla nich, dzieciaków i młodzieży.
Co tam robicie?
Jest plan, aby w tym roku postawić na podwórzu choinkę. Powstaje projekt na zajęcia z robienia budek dla jerzyków. Chcemy, aby na ścianie komunalnej kamienicy powstał mural. Gosia Trzaskoś zorganizowała w tym roku warsztaty fotograficzne z fotografii podwórkowej. Jak tylko się pojawiła się z aparatem, to sąsiedzi zaczęli się schodzić i opowiadać swoje historie. Gosia Zamorska z Fundacji Generacja organizuje u nas Kino Podwórkowe. Mieszkam tam od 10 lat, ale dopiero teraz, przez te dwa lata poznałam bardzo wiele fajnych osób z sąsiedztwa.
Tak zostałaś radną dzielnicy?
Miałam taki okres w życiu, że zaczynałam jakby wszystko od początku. Chciałam robić coś fajnego zrobić, zaangażować się z życie dzielnicy i wtedy na mojej drodze stanął Piotr Dwojacki. On mnie zachęcił do aktywności, np. malowałam dzieciom buzie w ramach Kina Podwórkowego. Wciągnęłam się w to. Pamiętam jak podczas z jednego z kin podwórkowych podeszła do mnie dziewczynka i spytała, czy może się do mnie przytulić. Zgodziłam, a ona odpowiedziała, że bardzo tego potrzebowała, bo nikt jej nie przytula.
Jak prezydent rozstawia stolik na konsultacje to czuć, że przychodzi do nas tylko pokazać się, że jest. Nie dla ludzi, nie dla faktycznego kontaktu i dialogu. Po spotkaniu ewaluacyjnym dotyczącym rewitalizacji ulicy Wajdeloty nikt tego tematu nie kontynuował. Brakowało mi działań i integracji w Dolnym Wrzeszczu. Dlatego postanowiłam coś z tym zrobić. Zbliżały się wybory do Rad Dzielnicy, wystartowałam i zostałam radną.
Dostałaś dużo głosów?
Byłam w szoku, jak wiele – to bardzo podniosło mnie na duchu. Nie mam problemu z kontaktami międzyludzkimi. Jestem taką osobą, że jak jest problem to biorę go na klatę, zadaję pytania, rozmawiam. Nie muszę zawsze stać przy swoim, bo jeśli ktoś mnie przekona, jestem w stanie zmienić zdanie. Do Rady Dzielnicy szłam z pomysłami działań integracyjnych, chciałam, aby Grażyny przeszła w końcu zasłużoną rewitalizację: z równym chodnikiem i szpalerem drzew – może być już bez dorożek. [śmiech] To nie jest super moc, ale lubię być radną. Trzeba chcieć coś robić i chcieć rozmawiać z ludźmi. Nie bać się wyzwań. Jeśli uda się coś dla mieszkańców zrobić i widzę, że są zadowoleni i szczęśliwi, to jest to dla mnie największa satysfakcja.
Z radą jest łatwiej?
Mamy fajną grupę radnych. Ludzie z pomysłami i chęcią zmian. Reagujemy na sygnały i uwagi mieszkanek i mieszkańców. Chcemy, aby Wrzeszcz był bezpieczniejszy, bardziej uporządkowany, przyjazny i otwarty.
Czego brakuje?
Wielokrotnie słyszałam głosy, że mieszkańcy i mieszkanki chcą tańczyć, a we Wrzeszczu Dolnym nie ma gdzie. Przydałaby się nam dzielnicowa potańcówka, szczególnie po pandemii. No i chcę, aby nie ginęła zieleń, a tam, gdzie można, chcemy z radnymi przywrócić zieleń. Np. na Grażyny, bo na razie drzewa na tej ulicy można oglądać tylko na starych fotografiach.