LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Wrzeszcz ma swój klimacik

Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Teatru Leśnego. Dobrze wiedziałam, gdzie jedziemy, ale wówczas zobaczyłam to miejsce po kilku latach przerwy i przeżyłam prawdziwy szok. Wówczas droga nie była jeszcze utwardzona, ani nie było prądu, a na widowni leżało kilka kłód. Ale był to teatr!

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Urodziła się pani we Wrzeszczu?

KATARZYNA BURAKOWSKA: Tak, ja i mój brat. Rodzice mojej mamy pochodzą ze Wschodu, a korzenie ojca są w Warszawie. Obie rodziny trafiły do Elbląga i tak poznali się moi rodzice. Na studia mój ojciec dostał się na Politechnikę Gdańską, więc moja mama po ślubie też tu przyjechała. Zamieszkali w małym pokoju nad garażem przy ulicy Chrzanowskiego.

I tam spędziła pani pierwsze lata?

Tu były trudne powojenne czasy – mama wspominała, że pokój był mały i nie było sanitariatu. Jeszcze kilkanaście lat temu pokazywała mi dokładnie to miejsce – dziś oczywiście wszystko jest przebudowane. Potem mieszkaliśmy w blokach politechnicznych na styku ulicy Chrzanowskiego i Polanki. Do dziś stają tam dwa domy z lat 50. Znam to miejsce dość dobrze z fotografii – mój ojciec dokładnie udokumentował je na zdjęciach.

Jakie jest pani pierwsze wspomnienie z Wrzeszcza?

Gdy mieszkaliśmy w Śródmieściu, przyjeżdżaliśmy na Grunwaldzką na zakupy – braliśmy torby, wsiadaliśmy w tramwaj i jechaliśmy do Wrzeszcza. To były wielkie wyprawy handlowe. Cała ulica od dzisiejszej Dmowskiego do skrzyżowania z Do Studzienki to były pasaże sklepów i punktów usługowych. Kupowało się materiał na ubrania, który potem dawało się krawcowej, aby je uszyła. Jeździliśmy po buty, chemię domową, w zasadzie po wszystko.

Pamiętam dość dobrze sklep Cepelia. Bywało się tam tuż przed Bożym Narodzeniem. Rodzice kupowali prezenty osobom, które wyjechały za granicę do Stanów Zjednoczonych czy Niemiec. Najbardziej poszukiwane były kilimy, bursztyny i regionalne pamiątki. Często bywałam tam z mamą.  Kilkanaście lat później, gdy przeprowadziliśmy się ponownie do Wrzeszcza i byłam studentką tutejszej Politechniki, to Grunwaldzka kojarzyła mi się z dwoma miejscami: kawiarnią Morska i barem Agata.

Jaki był tam klimat?

Do Morskiej chodziło się, żeby ominąć wykład na studiach. Spędzaliśmy tam czas bardzo przyjemnie i kulturalnie. Na środku był podest, na którym stał fortepian. Z reguły ktoś na nim grywał, nawet w godzinach porannych. Zamawiałyśmy kawę parzoną w szklance w metalowym koszyczku, oczywiście ze spodkiem. Taki klasyk lat 70. A jak się chciało zażyć folkloru to szło się na piwo do Agaty.

Gdzie to było?

Po drugiej stronie, nieopodal miejsca, gdzie kiedyś był sklep chemiczny. To był taki mały bar piwny – klitka, do której schodziło się po schodach. Przy stołach wyłożonych ceratą zasiadywali panowie, którzy cały dzień zajmowali się popijaniem piwa. Można było posłuchać soczystego języka, którym się nikt nie przejmował. To miało swój klimacik.

Zamieszkała pani w Dolnym Wrzeszczu?                                      

W klasie maturalnej, w połowie lat 70., zamieszkaliśmy przy ulicy Konrada Wallenroda. Proszę mi wierzyć, że wówczas ta ulica była przepiękną aleją akacjową. Pod naszym balkonem rósł wielki krzak bzu, który pięknie pachniał, gdy kwitł. Wkrótce drzewa zaczęły schnąć, jedno po drugim, bo ulica i chodniki były zalane asfaltem. Było mi bardzo szkoda tej zieleni, która zniknęła bezpowrotnie.

Jacy byli sąsiedzi?

Moi rodzice zamieszkali w najbardziej „wypasionej” kamienicy, chyba z 1882 roku. Tam były bardzo duże mieszkania. Nasi sąsiedzi to była w dużej mierze inteligencja. Obok mieszkał profesor Jerzy Mieszczerski, ginekolog, szef oddziału ginekologii na Akademii Medycznej w Gdańsku, a na Wajdeloty autor „Dzikiej Mrówki i tam-tamów” Andrzej Perepeczko. Mój tata był wówczas rektorem Politechniki Gdańskiej. Żyło się bardzo dobrze. Dopiero w latach 90. społeczeństwo się trochę przemieszało i Wrzeszcz zasłynął jako dzielnica złodziejaszków.

Wróćmy na Grunwaldzką, pamięta pani PDT?

Oczywiście! Bywałam tam jako dziecko z rodzicami na zakupach. A w dorosłym życiu już jako kierowniczka Windy Gdańskiego Archipelagu Kultury zorganizowałam tam imprezę. W 1999 zbliżały się pierwsze urodziny naszego klubu i zależało nam, żeby „wyjść na miasto” z naszymi działaniami. Nawiązaliśmy współpracę z PDT-em. Na placu przed Cristalem zrobiliśmy między innymi pokaz mody z ubraniami wypożyczonymi z domu handlowego. PDT to była historia!

A pamięta pani Pewex?

 Pamiętam, ale zanim powstał Pewex to nad Newską było PeKaO. Jak ktoś miał dolary, albo bony, tak zwane „dolarowe”, to chodził na zakupy do PeKaO. Można tam było kupić upragnione dżinsy, takie jak Rifle albo Wranglery. W zwykłych sklepach były dostępne tylko polskie Odry, ale to nie był taki szpan jak te zachodnie. Wrzeszcz w ogóle kojarzył mi się w tamtym czasie z wielkim miastem, a szczególnie ulica Grunwaldzka. Można było się na niej poczuć tak wielkomiejsko jak w Warszawie.

No i był Manhatann…

Manhattan to był wspaniały plac targowy, na którym można było kupić wszystko: wróżby, kadzidełka, rzeczy przywiezione z zagranicy przez marynarzy. Podejrzewam, że nawet cinkciarze tam chodzili. To wszystko miało swój wyjątkowy koloryt. Tam był po prostu klimacik. W latach 60. obok zbudowali pierwszy gdański drapacz chmur – Olimp. Nie było więc lepszej nazwy dla tego wielkiego placu targowego niż Manhattan.

Mieszkała pani także przez kilka lat w miejscu zwanym potocznie „indiańską wioską”.

Przeprowadziłam się tam z Przymorza. Miałam już wówczas dwójkę dzieci i szukaliśmy większego lokum. Udało nam się zamienić mieszkanie spółdzielcze na komunalne właśnie w „indiańskiej wiosce”. Cały ten kwartał pierwotnie był zbudowany w celach wojskowych. My dostaliśmy mieszkanie w najładniejszym budynku. Najprawdopodobniej był kiedyś przeznaczony dla kadry oficerskiej. Mieliśmy mały ogród od strony kuchni oraz ponad stumetrowy przed domem. W tym drugim rosły dwie piękne przedwojenne grusze. Klapsa, która miała wyśmienite owoce i szalona konferencja, która jednego roku urodziła nam 50 kg owoców. Całe lato i jesień jedliśmy gruszki. Latem mieliśmy między tymi gruszami rozwieszony hamak. To była miła odmiana od mieszkania w bloku. Dookoła było bardzo pięknie. To była taka enklawa zieleni w centrum miasta.

Po której dziś nie ma śladu.

Przez kilka lat miałam nadzieję, że może można będzie kupić to mieszkanie. Im dłużej tam mieszkaliśmy tym bardziej było pewne, że cały teren będzie sprzedany, a kwartał pójdzie do wyburzenia. A szkoda, bo to był przepiękny układ urbanistyczny. Pamiętam, jak przychodzili do mnie znajomi artyści i pytali się czy można tam kupić dom. Gdyby tam wpuszczono artystów i zrobiono taką kolonię, to byłoby dużo piękniej, niż z tym pustym parkingiem dzisiaj.

Czy znalazła pani jakieś ślady po poprzednich lokatorach?

W piwnicy znalazłam stary niemiecki szyld. Zdaje się, że po wysiedleniu wojska, przed wojną to osiedle zamieszkiwali drobni rzemieślnicy. Z tego szyldu dowiedziałam się, że przedwojenny lokator tego mieszkania zajmował się przygotowywaniem blejtramów. Nomen omen, moje wykształcenie też jest plastyczne, więc pomyślałam, że to jest znak.

Jak wspomina pani Teatr Leśny z dzieciństwa?

Kiedy mieszkałam z rodzicami jeszcze na Wallenroda wielokrotnie bywałam w Teatrze Leśnym, ale wówczas to była zarośnięta dolina, gdzie ktoś od czasu do czasu rozpalał ognisko. Nawet na studiach, a studiowałam architekturę na Politechnice Gdańskiej, nikt słowem nie wspomniał o historii parku. Odbudowę Głównego Miasta znałam na pamięć, a o Teatrze Leśnym nie widziałam nic!

Jak to się stało, że teatrem zaopiekował klub Winda?

Winda powstała w 1998 roku. Kilka dni po otwarciu przyszedł do mnie Edmund Michaelis, który razem ze Stanisławem Sikorskim wymógł na władzach Miasta Gdańska wykarczowanie drzew w Teatrze Leśnym i odsłonięcie tarasów sceny. To on przy pomocy stowarzyszenia, które prowadził, wskrzesił to miejsce do życia. Powiedział mi, że jest takie miejsce, w którym trzeba robić imprezy. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Teatru Leśnego. Dobrze wiedziałam, gdzie jedziemy, ale wówczas zobaczyłam to miejsce po kilku latach przerwy i przeżyłam prawdziwy szok. Wówczas droga nie była jeszcze utwardzona, ani nie było prądu, a na widowni leżało kilka kłód. Ale był to teatr!

Jak wyglądała pierwsza impreza w Teatrze Leśnym?

Razem z teatrem Miniatura przygotowaliśmy wielką majówkę. Program był wypełniony wydarzeniami. Na zakończenie zaplanowaliśmy dwa koncerty: trio Maćka Sikały oraz Wolna Grupa Bukowina. Zależało nam, aby stworzyć program dla dzieci i dorosłych, ale jednocześnie podkreślić urok miejsca. O godzinie, której miał zagrać Sikała spadł deszcz. Zrobiła się z tego wielka ulewa. Pamiętam, że brodziłam po kolonach w błocie ratując co się dało.

Koncerty przenieśliśmy do siedziby Windy, ale przyszło zaledwie parę osób. Wtedy zdałam sobie sprawę z potencjału tego miejsca. Pomyślałam, że nie tylko, to co oferujemy, ale samo miejsce jest ważne. Ludzie chcieli tam być, spędzać czas, czuli się w tym miejscu dobrze. Nie na darmo Niemcy, gdy szukali tej doliny zatrudnili różdżkarzy, aby znaleźć miejsce, które poza akustyką będzie miało taki klimat. I tak rzeczywiście jest do dzisiaj. Czujemy się tam jak w środku lasu, a przecież jesteśmy w samym centrum miasta.

Są inne miejsca we Wrzeszczu, które darzy pani szczególnym sentymentem?

Ulicę Klonowicza z kwitnącymi na wiosnę różowymi kasztanami, bardzo piękne kościoły z ciekawymi wnętrzami, plac Wybickiego z fontanną z Panienką, która wygląda jakby leciała do nieba… Lubię także ulicę Wajdeloty i podwórko wokół kwartału ulic Wallenroda i Grażyny. Kiedyś był podzielony na małe ogródki. Dziś to jedna przestrzeń dla mieszkańców, bardzo zielona i piękna. Jest tam po prostu bajkowo.

Instytut Langfuhr – Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki dofinansowaniu z Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”.