LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Wspólna przestrzeń przekuła obcość w zażyłość

Po wojnie rodziny kwaterowano wedle wielkości mieszkań. Moi rodzice dzielili mieszkanie z małżeństwem, które przyjechało do Gdańska z Wilna. Obie rodziny były sobie obce, miały inne przyzwyczajenia i tradycje. Nie pamiętam jednak, żeby dochodziło między nami do nieporozumień. Dziejowe okoliczności wymusiły dzielenie wspólnej przestrzeni, co przekuło obcość w zażyłość.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Jest pani mocno związana z ulicą Wajdeloty?

TERESA KLAMAN: Moi rodzice przyjechali do Gdańska po wojnie. Zamieszkali we Wrzeszczu i kilka lat później, w 1948 roku, przyszłam na świat. Można powiedzieć, że Wajdeloty długo była ośrodkiem mojego życia: tutaj się urodziłam, spędziłam dzieciństwo i czasy młodości. W pierwszych latach po ślubie mieszkaliśmy z moimi rodzicami. Potem przeprowadziliśmy się do Sopotu, ale wciąż we Wrzeszczu bywałam niemal codziennie. Nieopodal dworca PKP miałam pracownię artystyczną. Z wykształcenia jestem rzeźbiarką.

Czy w mieszkaniu, do którego wprowadzili się pani rodzice po przyjeździe do Gdańska, były poniemieckie meble?

Tak, mieszkanie było w pełni wyposażone. Moi rodzice przyjechali tu z niczym. Warszawa po powstaniu była bardzo zniszczona. Wszystko, co mogli zabrać, zdołali spakować do małej walizeczki. W powojennym Gdańsku zaczynali życie z wyposażeniem zastanym w mieszkaniu, do którego ich zakwaterowano. Do dziś mam ich pierwszy stół. To ten, przy którym siedzimy.

Jak wspomina pani dzieciństwo we Wrzeszczu?

Mieszkaliśmy pod szóstką przy Wajdeloty, nieopodal ronda. Po wojnie rodziny kwaterowano wedle wielkości mieszkań. Moi rodzice dzielili mieszkanie z małżeństwem, które przyjechało do Gdańska z Wilna. Obie rodziny były sobie obce, miały inne przyzwyczajenia i tradycje. Nie pamiętam jednak, żeby dochodziło między nami do nieporozumień. Dziejowe okoliczności wymusiły dzielenie wspólnej przestrzeni, co przekuło obcość w zażyłość. Po śmierci Państwa Małków w zajmowanej wcześniej przez nich części zamieszkał mój brat z żoną, a po ich wyprowadzce ja z mężem. To były czasy, w których trudno było kupić własne cztery kąty. Na mieszkanie spółdzielcze czekało się latami. Jedyną alternatywą było wybudowanie domu lub zakup mieszkania w którymś z nowych bloków za dewizy o udokumentowanym pochodzeniu.

Jak spędzała pani czas z rówieśnikami?

Od trzeciego roku życia chodziłam do przedszkola przy ulicy Czarnej we Wrzeszczu. O ile dobrze pamiętam, prowadziły je siostry zakonne. Poza tym były tam dzieci sąsiadów z niższych pięter i pobliskich kamienic. Odczuwało się skutki powojennego wyżu demograficznego. Podwórka kamienic nie były przyjaznymi miejscami do zabawy, ale rekompensował nam to położony w pobliżu park jordanowski. Dziś nie ma już po nim śladu, ponieważ sporą jego część zajęły budynki usługowe.

Gdzie dawniej chodziło się na spacery?

Pod opieką rodziców chodziło się na Jaśkową Dolinę. Jestem przekonana, że ta rekreacyjna enklawa Wrzeszcza istnieje we wspomnieniach każdego, kto tu się wychował. Kiedyś była to większa przestrzeń niż obecnie. Dziś tereny zielone wypierają osiedla mieszkaniowe. Wcześniej wzdłuż ulicy, sąsiadującej bezpośrednio z parkiem leśnym, stały jedynie pojedyncze, malownicze wille i pałacyki. Moim ulubionym miejscem była polana Gutenberga i okalające ją wzgórza. Latem na pobliskiej polanie rozsiadały się na kocach rodziny z dziećmi. Zimą zjeżdżało się na sankach z góry nazywanej przez nas Wulkanem. Jesienią w okolicznych zagajnikach zdarzało nam się zbierać grzyby. Niewiele wtedy inwestowano w park. Naturalne piękno szerokich, wydeptanych alejek dopełniały jedynie drewniane ławki. We wczesnych lach 70. przysiadywałam na nich podczas spacerów z córką, a kilkanaście lat później z owdowiałym ojcem.

Do szkoły chodziła pani także we Wrzeszczu?

Tak, chodziłam do szkoły przy ulicy Pestalozziego. W lewym skrzydle okazałego budynku, gdzie obecnie jest XIX Liceum Ogólnokształcące, mieściła się wówczas Szkoła Podstawowa nr 33, a w prawym skrzydle II LO. Łącznikiem była piękna sala gimnastyczna, która pełniła jednocześnie funkcję sali reprezentacyjnej. Odbywały się tu wszystkie mniej lub bardziej oficjalne uroczystości, w tym studniówki i bale maturalne. W liceum chodziłam do żeńskiej klasy. Nie pamiętam nikogo, kto wywodziłby się z gdańskiej rodziny z dziada pradziada. Każda z nas miała inne korzenie. Przejawiało się to także w upodobaniach kulinarnych. Dania, którymi bywałam częstowana przy okazji wizyt u koleżanek, niekiedy mnie szokowały. Po raz pierwszy i ostatni jadłam wtedy czerninę. Do dziś pamiętam zupę, na którą potocznie mówiono „dutki”. Dopóki nie wiedziałam z czego jest, to ją jadłam. Później ktoś mi powiedział, że przyrządza się ją na bazie zwierzęcych płuc. Od tamtego czasu nie wzięłam do ust ani łyżki. Różnice kulturowe nie przeszkadzały nam jednak uczyć się razem i przyjaźnić. Wiele z tamtych znajomości przetrwało do dziś.

Czy współczesna ulica Wajdeloty przypomina chociaż trochę tę powojenną? Jak wyglądała dawniej?

Po wojnie Wajdeloty była typową dla Dolnego Wrzeszcza ulicą naznaczoną czasem i działaniami wojennymi. Uroku dodawały jej rosnące wzdłuż kasztany i lipy. Nie pamiętam kiedy i dlaczego wycięto lipy. Kasztanowce dotknęła choroba. Ostatni z nich, rosnący na rondzie, ścięto przy okazji prac rewitalizacyjnych. Zieleń sprawiała, że Wajdeloty przypominała aleję. Po rewitalizacji bliżej jej do deptaku. Na podwórkach za kamienicami, w miejscach dawnych stajni, powstały składziki, warsztaty i garaże. Zazdrościliśmy mieszkańcom ulicy Aldony, których podwórka przypominały zadrzewione, ukwiecone ogrody. Mogliśmy je podziwiać z okien od północnej strony naszego mieszkania. W bezpośrednim sąsiedztwie naszego podwórka od czasu do czasu wzbierała niepozorna na co dzień rzeczka Strzyża. W czasie wielkiej powodzi w 1998 roku zamieniła się w niszczycielski żywioł. Podtopiona była ulica Aldony, Wallenroda i Grażyny. Powódź sprawiła, że nasza kamienica, otynkowana niewiele wcześniej na koszt mieszkańców, została podmyta. Tynk zmurszał, zniszczone zostały stiuki i drewniane elementy klatki schodowej. Większość z nich trzeba było wymienić lub wyrzucić. Szkoda, bo wiele kamienic, w tym nasza, miały szansę wrócić do stanu sprzed wojny.

Gdzie mieściła się pani pracownia?

Dokładnie w miejscu, gdzie obecnie znajduje się galeria handlowa Metropolia – w niewielkim domku, który stał przy wejściu do tunelu dworcowego. Prawdopodobnie przed wojną należał do dróżnika. Później zakwaterowano w nim rodzinę, którą z początkiem lat 70. przeniesiono do innego lokum. O pustostanie poinformował mnie kolega, również rzeźbiarz, Sławoj Ostrowski. On sam wcześniej zorganizował sobie miejsce do pracy w stajni przylegającej do mieszkania. Lokalizacja była idealna, nikomu nie przeszkadzaliśmy. Mogliśmy bezkarnie używać wiertarek i szlifierek. Należące do posesji podwórko pozwalało na pracę na zewnątrz w kamieniu i drewnie. Zdarzało się, że organizowaliśmy tam wkupiny, plenery dla studentów i spotkania po wernisażach. Było to miejsce na szlaku. Bliskość kolejki sprawiała, że wszystkim było do nas po drodze.

Dziś Wajdeloty słynie z modnych, wegańskich knajpek. A kiedyś?

Na rogu ulicy Grażyny od zawsze pan Paradowski prowadził cukiernię, którą teraz przejął jego syn. Naprzeciwko naszej kamienicy był sklep z materiałami budowlanymi tzw. „żelazny”. Teraz w tym miejscu jest restauracja wegańska. Na samym rogu przy rondzie usługi prowadził krawiec, pan Moczydłowski. Przyjmował zamówienia na płaszcze, kurtkii garnitury. Z kolei na rogu ulicy Wallenroda była drogeria. Kupowało się tam artykuły chemiczne, sanitarne i kosmetyki, a nawet środki ochrony roślin. Dziś pojęcie „drogerii” jest już historyczne. Przy parku Kuźniczki pracował fryzjer Wojtek, do którego chodziły panie z Wajdeloty i nie tylko. Był bardzo znany w okolicy, trzeba było zamawiać u niego kolejkę. Najpierw chodziła tam moja mama, później również ja.

To były czasy, w których Grunwaldzka tętniła życiem.

Grunwaldzka była wówczas ulicą handlową. Już podczas odbudowy po wojnie na parterach budynków zostały przygotowane lokale usługowe. Poza sklepami znajdowało się tam sporo kawiarni i restauracji. Chyba najbardziej znany był Cristal – mekka młodzieży w latach 60. i 70. Między godziną 17 a 20 bawiliśmy się tam na tzw. „fajfach". W godzinach późnowieczornych było to miejsce dansingów dla dorosłych. Stałym punktem programu artystycznego był striptiz. Na imprezach do tańca grał na żywo kilkuosobowy zespół muzyczny. Można było też coś zjeść i wypić. Mimo, że w tym miejscu od wielu lat mieści się kasyno, do tej pory odwiedzający Gdańsk znajomi, którzy w latach odwilży wyemigrowali za zachodnią granicę, proszą o zarezerwowanie stolika w Cristalu. Poza tym były też kawiarnie Morska, Akwarium i Pod Kominkiem. W tej ostatniej podawano dobre jedzenie. Niedaleko znajdował się też klub Ster, w którym wiele polskich zespołów bigbitowych zaczynało swoją karierę. Grunwaldzka w tamtym czasie była handlowym i rozrywkowym centrum Gdańska.

Ulica Wajdeloty bardzo zmieniła się po rewitalizacji. Czy darzy ją pani sentymentem?

Wajdeloty kojarzy mi się przede wszystkim z młodością, a ta zawsze dodaje urody wspomnieniom. Obraz powojennych, zniszczonych fasad i starych drzew jest mi wciąż bliższy niż ten obecny – schludny, elegancki, dopełniony zunifikowanymi elementami małej architektury. Mam wrażenie, że wszystkie zrewitalizowane ulice wyglądają podobnie – ujęte w żeliwne zabezpieczenia drzewka, kamienne płyty i ławy. Chodzę na Wajdeloty, bo wciąż mieszka tam moja rodzina, ale sama ulica wydaje mi się teraz trochę obca, taka nie moja. Z sentymentem myślę przede wszystkim o ludziach, szczególnie tych najbliższych, którzy tu żyli. Wspomnieniami wracam do młodości, do chwil, kiedy było najfajniej.