LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Wrzeszcz kryminalny

Wrzeszcz nigdy nie uchodził za szczególnie niebezpieczną dzielnicę Gdańska. W dziedzinie groźnej reputacji palmę pierwszeństwa dzierżyły raczej Orunia, Stogi czy Nowy Port.  Ale i Wrzeszcz ma swoją historię dawnych, ciemnych występków jego mieszkańców, a jego kronika zbrodni sięga wiele lat wstecz.

Tekst: Joanna Raftopulos

Instytut Langfuhr –

Wiele zapomnianych lub mniej znanych kryminalnych historii rozegrało się na wrzeszczańskich ulicach i we wrzeszczańskich domach w pierwszej połowie XX wieku. Niektóre z nich były oryginalne, inne bardziej przyziemne w swojej naturze. Wszystkie zaś są elementem historii dzielnicy, któremu warto bliżej się przyjrzeć. Rozpocznijmy więc spacer śladami wrzeszczańskich przestępstw.

Małżeńska sprzeczka

Pierwsza historia rozgrywa się w kamienicy przy ulicy Neuschottland 24 (obecnie ul. Wyspiańskiego). Wiosną 1917 roku od niemal trzech lat trwała I wojna światowa. Wielu gdańszczan zostało powołanych do cesarskiego wojska. Jednym z nich był 30-letni kotlarz Heinrich Gleinig, mąż i ojciec trójki dzieci. W 1916 r. wcielono go w szeregi Kaisermarine i wysłano do Kilonii. Szczęście jednak sprzyjało Gleinigowi. Kanonierka, na której służył, została przerzucona do Gdańska i zadowolony mężczyzna mógł odwiedzać dom.

W chłodny wiosenny dzień 5 kwietnia 1917 roku na posterunku policji we Wrzeszczu panował spokój – jednak rychło miał zostać zburzony. Do sieni wkroczył bowiem człowiek, który oznajmił, iż wydaje mu się, że zabił swoją żonę. Był to nie kto inny, jak Heinrich Gleinig. Pełniący służbę posterunkowy Bock przyjął zgłoszenie i w towarzystwie kolegi natychmiast udał się pod wskazany adres. Na miejscu kłębił się już tłum gapiów. Okazało się, że Ella Gleinig została odwieziona do szpitala z kilkoma ranami zadanymi ostrym narzędziem – w tym jedną, która uszkodziła tętnicę płucną i serce. Kobieta zmarła w drodze do szpitala.

Sprawa pozornie wydawała się prosta – małżeńska sprzeczka, która tym razem wymknęła się spod kontroli. W aktach policji znajdowała się już obciążająca Heinricha skarga żony na przemoc domową. Ale dociekliwy Bock przekonał się, że sprawa może mieć drugie dno. Przesłuchanie mieszkańców kamienicy ujawniło, że w rodzinie Gleinigów od dawna źle się działo, ale to nie mąż był w tej opowieści czarnym charakterem. Ella po wyjeździe męża miała zupełnie zaniedbać dzieci, które chodziły głodne i brudne, i oddać się zabawie w towarzystwie swej równie rozrywkowej sąsiadki, niejakiej pani Skork. Kiedy okręt jej męża przypłynął do Gdańska, on sam udał się z niezapowiedzianą wizytą do domu. Zastał tam dzieci siedzące w zimnym pokoju oraz żonę w mieszkaniu sąsiadki biesiadującą z obcymi mężczyznami. Nic dziwnego, że doszło do potężnej awantury. Kiedy sytuacja się powtarzała, Gleinig postanowił wnieść sprawę o rozwód i umieścić dzieci w sierocińcu. Do kulminacji małżeńskiego konfliktu doszło 5 kwietnia 1917 r.

Przed sądem marynarki wojennej Gleinig zasłaniał się brakiem pamięci i silnym wzburzeniem. Zeznania świadków, w tym funkcjonariuszy policji, świadczyły na jego korzyść. Skarga Elli na przemoc domową była, według prowadzącego sprawę posterunkowego Lehmanna, sfabrykowana. Ostatecznie oficerowie marynarki okazali się nadzwyczaj wyrozumiali dla Gleiniga, który pomimo jednoznacznych dowodów popełnienia zbrodni, został… uniewinniony! Co ciekawe, wnioskowali o to zarówno obrońca, jak i prokurator. Jako uzasadnienie podano złe prowadzenie się jego żony, działanie w afekcie i konieczność obrony honoru.

Sprawa dla Ernsta von Pokrzywnickiego

Ponad dwadzieścia lat później, w grudniu 1938 r., Wrzeszcz ponownie stał się świadkiem osobliwej zbrodni. W kamienicy przy Mirschauer Weg 87 (obecnie ul. Partyzantów) mieszkało małżeństwo, państwo Meller. Franz Meller przekroczył już sześćdziesiątkę, za to jego żona miała zaledwie trzydzieści sześć lat i interesującą przeszłość. Urodzona na pomorskiej wsi, bardzo chciała mieszkać w Gdańsku i po raz pierwszy osiadła tam w 1925 r. Za trudnienie się nierządem dwukrotnie aresztowano ją i wydalano z terenu Wolnego Miasta Gdańsk, ale już wkrótce ponownie pojawiła się w mieście, tym razem jako żona dużo starszego obywatela WMG, niejakiego Schwichtenberga. Po jakimś czasie rozstała się z nim i w 1938 r. poślubiła Mellera. Małżeństwo trwało krótko, ale było burzliwe. Mellerowie kłócili się zajadle, ale nie bardziej niż przewidywała ówczesna gdańska „norma” w kamienicach zamieszkiwanych przez biedotę.

21 grudnia 1938 r. w mieszkaniu Mellerów ponownie rozgorzała awantura, a tym razem ktoś z sąsiadów postanowił wezwać policję. Funkcjonariusze odkryli leżące na łóżku ciało Franza Mellera. Na koszuli po lewej stronie piersi widoczna była plama krwi, a mężczyzna trzymał w dłoni zakrwawiony scyzoryk. Wkrótce po policjantach do mieszkania przybyła pani Meller, która na widok zwłok męża wpadła w rozpacz.

Sprawę prowadził weteran gdańskiej policji, nadkomisarz Ernst von Pokrzywnicki, znany między innymi z rozwiązania sprawy zabójstwa Kurta Tolkemita w 1926 r., cieszący się opinią przenikliwego detektywa. Przesłuchawszy Mellerową, dowiedział się, że jej mąż wrócił do domu już pijany, po czym kontynuował konsumpcję alkoholu. Następnie w czasie kłótni pobił laską swoją żonę tak mocno, że straciła przytomność. Ocknąwszy się na podłodze kuchni, zobaczyła ciało męża leżące nieco dalej w drzwiach. Działając w stanie szoku, Mellerowa obmyła ciało Franza ze krwi, przeciągnęła je na łóżko i wyszła z mieszkania, wierząc, że mąż popełnił scyzorykiem samobójstwo.

Wersja pani Meller od początku wydawała się komisarzowi von Pokrzywnickiemu podejrzana. Podczas kolejnego przesłuchania znalazł słaby punkt – Mellerowi nie potrafiła wytłumaczyć, jak to się stało, że kiedy przeciągnęła ciało męża na łóżko z jego ręki nie wypadł scyzoryk, którym rzekomo zadał sobie śmiertelne rany. Kobieta przyznała się do pchnięcia Franza nożem kuchennym, co potwierdziły zresztą wyniki sekcji zwłok – głębokość rany wynosiła jedenaście centymetrów, a ostrze scyzoryka miało tylko siedem centymetrów.

Przed sądem Mellerowa zeznawała, że między małżonkami doszło do ostrej sprzeczki o prezent, który kobieta chciała wręczyć mężowi córki Mellera. Mężczyzna uważał, że to zbędny bądź też zbyt duży wydatek. Kłótnia przerodziła się w przepychankę, w trakcie której Meller miał zaatakować swoją żonę szuflą od węgla, a ta broniąc się dźgnęła go nożem. Sąd uznał okoliczności łagodzące, w tym działanie w stanie silnego wzburzenia, a czyn zakwalifikowano nie jako morderstwo, lecz uszkodzenie ciała ze skutkiem śmiertelnym. Ostatecznie w lutym 1939 r. skazano Mellerową na dziewięć miesięcy więzienia.

Instytut Langfuhr – Dziennik Bałtycki 1947, nr 190
Dziennik Bałtycki 1947, nr 190

Brutalne powojnie

Po wojnie życie półświatka we Wrzeszczu odrodziło się bardzo szybko. Jednym z miejsc, w których spotykały się rozmaite indywidua spod ciemnej gwiazdy, była knajpa o wdzięcznej nazwie „Pod Budą” przy ul. Wajdeloty 12, którą przyjmiemy za nieco umowny tym razem przystanek na trasie naszego spaceru.

Po wojnie pojawiło się wśród zjawisko pewnej brutalizacji i upowszechnienia działań przestępczych – horrory wojny i okupacji, wszechobecna śmierć oraz upadek zasad moralnych sprawiły, że wielu ludziom, zwłaszcza młodym, zaniknęły opory przed stosowaniem przemocy do osiągnięcia swoich celów. Wśród zjeżdżających po wojnie do Gdańska przesiedleńców łatwo było o anonimowość. Wszystko to zachęcało rozmaitych szemranych osobników do poszukiwania łatwego zarobku bandycką drogą.

W takich to powojennych okolicznościach rozpoczął swoją krótką działalność we Wrzeszczu „gang” byłych milicjantów, który założyli Zdzisław Sikora, Eugeniusz Kryskiewicz i Eugeniusz Kozbała. Wszyscy byli bardzo młodzi, mieszkali niegdyś w rejonie Warszawy i wchodzili już w konflikty z prawem. Sikora i Kryskiewicz mieli też krótkie epizody służby w Milicji, z której zdezerterowali. Najwyraźniej marzyli o bandyckiej przygodzie na miarę słynnych przedwojennych Byka i Maczugi. 30 stycznia 1947 r. zaczęli wcielać te plany w czyn. Po zakrapianej alkoholem imprezie usiłowali podstępem wedrzeć się do mieszkania zamożnej kobiety, jednak właścicielka nie uwierzyła, że są milicjantami i nie otworzyła drzwi. W tej sytuacji młodzi bandyci sterroryzowali pistoletem napotkanego nieopodal stacji kolejowej mężczyznę i ukradli mu walizkę, w które znajdowała się… kiełbasa.

W ciągu następnych dwóch tygodni mężczyźni dokonali napadów na sklep spożywczy przy al. Grunwaldzkiej 61 i kiosk przy ul. Roosevelta (obecna ulica Hallera). W międzyczasie do bandy dołączyli Maria Lenard oraz niejaki Kowalczyk. Czas pomiędzy rabunkami bandyci poświęcali na hulanki we wrzeszczańskich lokalach, a następną „akcję” planowali gdy kończyły się fundusze na wódkę i zakąskę. Do końca lutego członkowie gangu pobili jeszcze milicjanta, zabierając mu służbową broń, oraz usiłowali dokonać napadu na zakład szewski mieszczący się przy Jaśkowej Dolinie. W końcu jednak zemściło się na bandytach ciągłe balowanie w knajpach i zbyt długie języki. Milicja wpadła na trop grupy i 26 lutego aresztowała całą grupę. Sikora i Kryskiewicz jako dezerterzy z MO otrzymali kary śmierci, pozostali wyroki więzienia.

Bandytyzm we Wrzeszczu kwitł tymczasem dalej. Przykładowo „Dziennik Bałtycki” donosił w lipcu 1947 r., że na wychodzących z kawiarni Związku byłych Więźniów Politycznych (niestety dziennikarz poskąpił informacji, gdzie dokładnie się znajdowała, poza tym, że była we Wrzeszczu) kierownika lokalu i kasjerkę napadło pięciu uzbrojonych w rewolwery mężczyzn. Banda dotkliwie pobiła stawiającą opór kobietę i zrabowała niemal 80 tysięcy złotych. Nie wiadomo, czy Milicja Obywatelska zdołała ująć napastników, przy których działalność gangu Sikory i Kryskiewicza jawi się jako dość amatorska.

Instytut Langfuhr – Dziennik Bałtycki 1947, nr 141
Dziennik Bałtycki 1947, nr 141

Ulica handlowa pełna łupów

Na trasie spaceru śladami wrzeszczańskiego półświatka nie może zabraknąć al. Grunwaldzkiej. W okresie późnego peerelu sytuacja w kraju sprzyjała półświatkowi. Głównym zadaniem Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa było rozpracowywanie środowisk opozycyjnych lub tłumienie ulicznych wystąpień. Na zwalczanie przestępczości kryminalnej pozostawało mniej czasu i uwagi. W takich warunkach w 1984 r. we Wrzeszczu doszło do wielkiego skoku na przedsiębiorstwo handlowo-usługowe „Jubiler”, zlokalizowane pod adresem al. Grunwaldzka 99/101. Plan włamywaczy okazał się niezwykle prosty. W nocy z soboty na niedzielę, 25 na 26 lutego 1984 r., jeden z nich sforsował kratę oraz szybę, unieszkodliwił alarm, po czym wpuścił tylnymi drzwiami trzech swoich wspólników. Zamiast rozpruwać lub otwierać wypełniony kosztownościami sejf, mężczyźni po prostu załadowali go na wózek transportowy i zabrali w całości. Następnie przy pomocy samochodu ulotnili się wraz z łupem – wartym ponad 15 milionów złotych.

Kiedy następnego dni odkryto rabunek, Milicja Obywatelska przystąpiła do szeroko zakrojonego śledztwa. Choć prasa milczała na temat napadu, to i tak wieść o nim rozeszła się po Gdańsku. Mieszkańcy sarkastycznie ochrzcili go mianem „skoku czterdziestolecia” – w Polsce trwały w 1984 roku przygotowania do obchodów czterdziestolecia PRL, przypadające na dzień 22 lipca. Przesłuchano wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć lub zauważyć – okolicznych mieszkańców, pracowników nocnych lokali i patrole milicyjne, które pełniły tej nocy służbę we Wrzeszczu. Wskazówki dostarczyła sama skradziona kasa pancerna – ponieważ ważyła aż 670 kg, było jasne że złodzieje nie wynieśli jej na plecach. Do przewiezienia tak ciężkiego przedmiotu nie mogli też użyć samochodu osobowego, lecz przynajmniej półciężarówki. Z zeznań świadków wynikało, że widziano we Wrzeszczu tarpana ze stłuczonym tylnym światłem, udało się nawet sporządzić portret pamięciowy jego kierowcy.

Milicjanci sprawdzili wszystkich gdańskich właścicieli i użytkowników tarpanów – było ich ponad tysiąc. Jednak już w niecały tydzień od napadu udało się namierzyć jednego ze sprawców. 3 marca 1984 r. śledczy zatrzymali 29-letniego Janusza S. Na pace jego tarpana znaleziono odpryski farby pochodzącej z sejfu. Wkrótce wpadli jego trzej wspólnicy, 30-letni Zenon K., 30-letni Tadeusz O. i 29-letni Zbigniew K. Jak się okazało, złodzieje nawet nie próbowali otworzyć kasy pancernej. Pierwszej nocy po napadzie schowali sejf w pobliskim budynku. W drugą noc wywieźli ją tarpanem i zakopali w nadmorskim lasku w Brzeźnie, mało uczęszczanym wówczas przez spacerowiczów rejonie. Planowali odczekać aż sprawa nieco „przyschnie” i dopiero wówczas wydobyć i podzielić łup – nie zdając sobie sprawy, jak ogromną miał wartość. Wszyscy otrzymali wyroki po kilka lat więzienia.

Bomba w Zodiaku

Skierowawszy kroki na do północnej części Wrzeszcza prędzej czy później znajdziemy się na jego głównej arterii, ul. Hallera, gdzie rozegra się kolejna nasza historia. Lata dziewięćdziesiąte to w Polsce złoty okres dla przestępczości zorganizowanej. Słaba i niedofinansowana policja była na ogół bezradna, a gangsterzy załatwiali między sobą porachunki w krwawych strzelaninach i zamachach bombowych. Kiedy więc we Wrzeszczu w nocy z 25 na 26 maja 1994 r. doszło do potężnej eksplozji w supersamie „Zodiak”, zlokalizowanym przy ul. Hallera 165, podejrzenia szybko padły na mafię. Zastanawiano się, czy Gdańska nie usiłuje objąć swoją kontrolą któryś z aktywnych w owym czasie warszawskich gangów – mowa o słynnych Pruszkowie i Wołominie. Tę wersję uwiarygadniał incydent, którzy wydarzył się kilkanaście dni wcześniej – pod sklepem eksplodował granat, w wyniku czego ranne zostały dwie osoby. Zbieżność w czasie obu eksplozji nasuwała podejrzenia, że ktoś próbował wymusić od pracowników sklepu haracz i spotkał się z odmową. Nikt jednak nie zdecydował się na złożenie zeznań. W prasie sugerowano też, że być może konflikt między konkurencyjnymi supermarketami, który rozgrzał się do tego stopnia, że sięgnięto po zgoła terrorystyczne metody.

Po ugaszeniu pożaru okazało się, że uszkodzenia wykluczają opłacalność remontu i „Zodiak” przeznaczono do rozbiórki. Przeszukanie rumowiska przez policję ujawniło pozostałości kilku bomb, w tym jednej, która nie wybuchła. Warto nadmienić, że w 1994 r. alarmy bombowe były w Gdańsku niemalże na porządku dziennym. W dniu eksplozji w „Zodiaku” doszło nawet do ewakuacji komisariatu we Wrzeszczu z powodu anonimowego telefonu z ostrzeżeniem o podłożeniu bomby. Policja podejrzewała, że mogły za nim stać te same osoby, które dokonały zamachy w supersamie.

Po zbadaniu wszystkich śladów i dość żmudnym dochodzeniu funkcjonariusze ostatecznie powiązali ze sprawą zakopiańczyka Mariusza S., człowieka półświatka zamieszanego w kradzieże oraz handel ładunkami wybuchowymi domowej roboty. Wśród jego klientów mieli się znajdować przedstawiciele grup przestępczych z całej Polski. Ostatecznie mężczyznę, który do niczego się przyznał, skazano na osiem lat więzienia, nie udało się jednak ustalić, kto stał za zamachem na „Zodiaka” ani jaki był jego motyw.

Napad za milion

Historia kryminalnego Wrzeszcza pozostaje otwartą księgą. W 2016 roku ponownie doszło tu do „napadu za milion” – i ponownie przy al. Grunwaldzkiej. W nocy z 10 na 11 stycznia około godziny 3.30 w nocy pod budynek „Galerii Bałtyckiej” od strony ul. Dmowskiego podjechał samochód marki Audi A6. Wysiadło z niego trzech mężczyzn w kominiarkach i czarnych strojach z napisem „Ochrona”, którzy przecięli łańcuch zabezpieczający drzwi prowadzące do klatki schodowej. Następnie udali się na piętro wyżej, na poziom 0. Tuż obok schodów znajdował się tam salon jubilerski firmy Kruk.

Tuż obok sklepu rabusiów napotkał ochroniarz, który jednak został obezwładniony przy pomocy gazu pieprzowego. Napastnicy rozbili szybę sklepu i wtargnęli do środka, po czym załadowali do toreb najdroższe zegarki marki Longines, TAG Heuer i Rolex. Z łupem wartym ponad milion złotych wybiegli następnie z galerii, wsiedli do czekającego auta (czwarty członek gangu, kierowca, oczekiwał na swoich kompanów za kierownicą) i odjechali w stronę Strzyży. Tam, na ulicy Orłowskiego, porzucili „trefny” samochód i przesiedli się do innego. Na tym trop się urwał.

Mimo szeroko zakrojonego śledztwa policja po roku zmuszona była umorzyć sprawę z powodu nie wykrycia sprawców. Cała akcja była profesjonalnie przygotowana: sam skok trwał jedynie kilka minut, samochód użyty do ucieczki został tydzień wcześniej skradziony na jednym z gdańskich osiedli, a sprawcy przymocowali do niego tablice rejestracyjne ukradzione dzień przed napadem w Sopocie. Nawet trasa ucieczki została wytypowana nieprzypadkowa, gdyż przestępcy wybrali ulice tak, aby do minimum ograniczyć możliwość uchwycenia ich pojazdu przez kamery miejskiego monitoringu.

Firma Kruk, niezadowolona z poczynań prokuratury i policji, złożyła na nie skargę, jednak do dzisiaj sprawcy pozostają nieuchwytni. Oprócz drobiazgowego przygotowania akcji, można przypuszczać, że wykazali się też cierpliwością nim skonsumowali owoce swojego sukcesu: wielu przestępców po dokonaniu wielkiego skoku „wpada” tylko dlatego, że zbyt szybko zaczynają wydawać duże kwoty i zwracają w ten sposób uwagę policji.