LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Znajomość losów rodzinnych daje pewność siebie

Pozytywnie patrzę na to, czego doświadczyliśmy my i nasi rodzice. Trudna codzienność i strata bliskich dotyczą wielu, którzy przeżyli wojnę. Wiedzę o korzeniach mamy dzięki naszej mamie – ich znajomość daje poczucie bezpieczeństwa i osadzenie tam, gdzie mieszkam.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Z jakich kierunków przyjechali Państwo do Wrzeszcza?

BARBARA BORKOWSKA: Mama urodziła się Heidelbergu, ojciec pochodził z Podlasia, a my i nasze rodzeństwo przyszliśmy na świat w Gdyni. Rodzice krótko po wojnie mieszkali w domu rodzinnym babci. Najlepsze lata dzieciństwa spędziliśmy w dwóch pokojach w dzielonym mieszkaniu w Sopocie. Ale była nas już czwórka, po raz kolejny zaczęło robić się ciasno.

Na przyjęciu u znajomych rodzice dowiedzieli się, że na Puszkina we Wrzeszczu jest dom na sprzedaż. Jego lokatorkom, dwóm starszym paniom, trzeba było jednak znaleźć mieszkanie zastępcze o wyższym standardzie. Sprawa wymagała sieci kontaktów: cztery rodziny się przeprowadzały, żebyśmy mogli zamieszkać w robotniczym domku na terenie Kolonii Abbega.

ANDRZEJ BORKOWSKI: Nasza ciocia Zofia Zegarska napisała o tym poemat, który był czytany przy okazji rodzinnych spotkań. Miała zdolności organizacyjne i śledziła ogłoszenia w prasie. Przygotowanie przeprowadzki wszystkich rodzin zajęły dwa miesiące. Do naszego mieszkania w Sopocie wprowadzili się ludzie z Pniewskiego we Wrzeszczu. Ich miejsce zajęła rodzina z dwójką dzieci z Akacjowej. Mieszkanie na Akacjowej zaproponowaliśmy lokatorkom z Puszkina – pani Halinie i jej kuzynce Adeli. Trochę to trwało i były chwile zwątpienia, ale kółko się domknęło.

Jak wyglądał dom, kiedy Państwo się do niego wprowadzili?

BARBARA: Na ścianach tapety ze starych polskich gazet, na podłodze linoleum we wzory dywanowe, w oknach pozrywane drewniane żaluzje, a pośrodku sufitu żarówka na kablu. Obraz dopełniał słoik z petami. Kilka lat zajęło doprowadzenie domu do porządku.

ANDRZEJ: Ale kiedy robiliśmy z ojcem remont, to pod polskimi znaleźliśmy niemieckie gazety. No i po lokatorkach zostały jeszcze koty, bardziej związane z miejscem niż z nimi. Z początku je karmiliśmy, ale z czasem gdzieś przepadły.

Kto zamieszkał w domu po wojnie?

BARBARA: Rodzice kupili dom od Juliusza Dobrowolskiego, docenta na Wydziale Chemicznym Politechniki Gdańskiej. Z uwagi na chorobę żony, postanowił wyprowadzić się z Wrzeszcza do Warszawy. Na pierwszym piętrze mieszkała jego siostra z kuzynką, a parter wynajmowali. Pan Dobrowolski będąc Gdańsku odwiedzał nas. Cieszył się, że dom tętni życiem.

ANDRZEJ: W latach 90. ojciec z siostrzeńcem zauważyli przed domem stoją dwie starsze panie. Dokładnie się mu przyglądały, rozmawiając po niemiecku. Zaprosili je do środka. Kobiety wychowały się na Puszkina, pokazały, gdzie była sypialnia rodziców i kuchnia. Wyjechały z rodzicami z Wrzeszcza w 1945 roku.

Wspomnieli Państwo, że mama urodziła się w Heidelbergu. Jak znalazła się na Pomorzu?

BARBARA: Teofil Zegarski, ojciec naszej mamy, pochodził z Grabowa pod Starogardem Gdańskim. Był ambitny i ciągnęło go w stronę edukacji. W 1905 roku zapisał się do seminarium duchownego w Pelplinie. Już po roku dostał od biskupa pozwolenie na opuszczenie seminarium i przeniesienie na uniwersytet – pod warunkiem, że będzie studiował teologię. Na uczelni we Fryburgu Bryzgowijskim dziadek obok teologii studiował historię i filozofię, i obronił doktorat. W 1913 roku złożył państwowy egzamin z pedagogiki, dający uprawnienia wykładowcy w szkołach wyższych. W latach 1915–1919 był wicedyrektorem Heidelberg College. Odzyskanie przez Polskę niepodległości skłoniło dziadka do powrotu wraz z rodziną do ojczyzny. Postanowił, że będzie pracował nad organizowaniem systemu edukacji w powojennej Polsce. Był bardzo mobilny – początkowo pracował w Warszawie i Toruniu. W 1927 roku zakończył współpracę z kuratorium państwowym, przyjechał do Gdyni i założył Prywatną Koedukacyjną Szkołę Powszechną i Gimnazjum.

Otwarcie prywatnej szkoły to duże przedsięwzięcie.

ANDRZEJ: Dziadek kupił od Melanii Benke kawał ziemi z gospodą przy dawnej Szosie Gdańskiej w Orłowie, obecnie to Aleja Zwycięstwa. Na ten cel uzyskał kredyt bankowy. Wybudowanie szkoły oraz przekształcenie karczmy w internat dla uczniów w parterze i mieszkanie dla rodziny na pierwszym piętrze zajęło kilka miesięcy. Dziadkowi zależało na nowoczesnej edukacji. Wspierał talenty uczniów, kładł nacisk na naukę języków obcych i wychowanie patriotyczne. Jednym z zatrudnionych nauczycieli był magister matematyki Józef Borkowski – nasz ojciec. Budynek szkoły, którego budowę zainicjował dziadek, stoi do dziś i wciąż pełni funkcję oświatową.

Tata poznał córką dyrektora i się zakochał?

BARBARA: Ojciec pochodził z Podlasia i w młodym wieku stracił rodziców. Po uzyskaniu tytułu magistra z matematyki szukał pracy, która zapewni mu kwaterę. Kilka razy pisał podanie rekrutacyjne do dyrektora szkoły, naszego dziadka, aż w końcu go zatrudnił. Nasza mama pracowała już w sekretariacie szkoły i tata ją poderwał. Wsiąkł w rodzinę Zegarskich i oświadczył się mamie.

Niespodziewany wybuch wojny ich rozłączył?

BARBARA: W 1936 roku zmarł dziadek. Babcia została z czwórką dzieci i obowiązkami związanymi z prowadzeniem szkoły. W 1939 roku ojciec został zmobilizowany do wojska,  dostał się do niewoli i został skierowany do pracy przymusowej w obozie jenieckim. W Orłowie zostały same kobiety. Babcia z córkami dostała pokój na pierwszym piętrze, a synowie trafili do obozu w Oranienburgu. W budynku szkoły kwaterowali niemieccy żołnierze. Ojciec wrócił do Gdyni po zakończeniu wojny.

ANDRZEJ: Z opowiadań mamy wiemy, że pisała do ojca w czasie wojny, ale listy nigdy do niego nie trafiły. Opowiedział mi, że w drodze powrotnej do domu został wysłany na przymusowe prace na Żuławach. To było coś w rodzaju kwarantanny – polskie władze w ten sposób chciały mieć pewność, czy do kraju nie wracają szpiedzy. Był odizolowany przez trzy miesiące.

Przeprowadzka rodziców na Puszkina dała im szansę na nowy start.

Barbara: Mama bardzo cieszyła się z przeprowadzki. Myślę, że na Puszkina w końcu poczuła się u siebie. To był dla rodziców nowy rozdział. Przez kilka lat remontowali dom – wymieniali piece na kaloryfery, zrobili niewielką przybudówkę przed wejściem, meblowali pokoje. Czasy nie były łatwe, ale wspominam ten okres radośnie. Mieliśmy specjalną księgę pamiątkową, do której można było się wpisać. Mama organizowała imieniny, na której przyjeżdżali przyjaciele z Sopotu i Gdyni. Pozostały po nich takie wspomnienia:

„U Józików nareszcie więcej miejsca, ale tylko chwilowo, bo jak córki zaczną przyprowadzać mężów, a później wnuki, to potem znowu będzie zagęszczenie. Cieszę się, że w tej chwili każdy ma gdzie usiąść. Niech żyje Borkowo (od nazwiska przyp. red.), niech żyje willa i niech wiele jeszcze rzeczy tam się dookoła dzieje”

„Przyjechałem, zobaczyłem i stwierdzałem, że chałupa jest w porządku”

Jak jakie są Państwa wspomnienia z okresu młodości?

ANDRZEJ: Pierwsze lata były trudne. Po przeprowadzce z Sopotu nie miałem w okolicy kolegów i koleżanek. Moim ulubionym miejscem było lodowisko na Uphagena. Spędzałem tam całe dnie po powrocie ze szkoły. Kortowy zimą wylewał wodę na mączkę i w ciągu nocy zamarzała na tyle, że można było po niej śmigać na łyżwach. Pomagaliśmy mu z kolegami to przygotowywać i czasem wpuszczał nas za darmo. Lodowisko cieszyło się dużym zainteresowaniem. Zdarzało się też, że chodziliśmy kopać proch (strzelniczy) na pobliski cmentarz, obecnie Park Akademicki, i robiliśmy tak zwane „śmierdziele”. Proch zamykaliśmy w szczelnej puszce, podpalaliśmy i wrzucaliśmy na przykład na klatkę schodową – dymiło się potwornie i cuchnęło. Nie było to najmądrzejsze, ale efekt dawał nam dużo radości i śmiechu.

BARBARA: Niemiecka przeszłość Gdańska była dla nas oczywista. W domu rozmawialiśmy o historii i losach naszej rodziny. Cieszyliśmy, że mieszkamy w takim pięknym otoczeniu – park, Politechnika Gdańska, urocze osiedle domków. Poza tym czytaliśmy „Hanemanna”, „Śpiewaj ogrody”.

Czy coś w rodzinnych losach jest ciężarem?

ANDRZEJ: Pozytywnie patrzę na to, czego doświadczyliśmy my i nasi rodzice. Trudna codzienność i strata bliskich dotyczą wielu, którzy przeżyli wojnę. Wiedzę o korzeniach mamy dzięki naszej mamie. Dokonania naszego dziadka oraz losy rodziny były dla niej ważne. Szybko straciła ojca, na wojnie brata. Żyła w komunie – to na pewno było trudne. Mama miała charakter refleksyjny, ale była pogodna. Znajomość korzeni nie ciąży mi, a daje pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa i osadzenie tam, gdzie mieszkam.