LudzieMiejscaFotoreportażWideoMapa

Życie na korcie

Na Podleśnej nie ma recepcji, rozbudowanej struktury, czy systemu rezerwacji internetowej, bo wtedy nie wiedziałbym kto przychodzi grać. Chcąc zarezerwować kort, dzwonisz do mnie. Ludzie wpadają tutaj nie tylko na tenisa, ale też posiedzieć, pogadać, pożartować.

Tekst: Natalia Koralewska
Zdjęcie: Renata Dąbrowska

Instytut Langfuhr –

NATALIA KORALEWSKA: Czym tenis przyciąga?

ZDZISŁAW KAMIŃSKI: Zauważyłem, że zainteresowanie tenisem wzrasta wraz z sukcesami Polaków w Wielkich Szlemach. Ludzie wpadają na korty pełni entuzjazmu i zderzają się ze ścianą, bo tenis to trudny i wymagający sport. Nie wystarczy sam zapał. Potrzebne są jeszcze dyscyplina i cierpliwość w pracy nad techniką. W tenisie trzeba dać z siebie bardzo dużo, ale jak już zacznie wychodzić ci forhend, bekhend i zaczynasz grać w obranym przez siebie kierunku, to satysfakcja jest ogromna! Obserwuję osoby, które ćwiczą i doskonalą się latami i wiem, że na innych polach postępują tak samo. To bardzo wartościowe.

W Gdańsku nie brakuje odkrytych kortów. Co wyróżnia te na Podleśnej?

Sposób prowadzenia. Nie działam jak obiekt sportowy. Na Podleśnej nie ma recepcji, rozbudowanej struktury, czy systemu rezerwacji internetowej, bo wtedy nie wiedziałbym kto przychodzi grać. Chcąc zarezerwować kort na Podleśnej dzwonisz do mnie. Ludzie wpadają tutaj nie tylko na tenisa, ale też posiedzieć, pogadać, pożartować. Na Podleśnej spędzam w sezonie większość swojego czasu. Lubię to i jestem zawsze otwarty na rozmowę. Wracają do mnie tenisiści z innych obiektów, wyjaśniając, że „wpadli, bo brakuje im rozmowy ze Zdzichem”.

Ludzie przychodzą na Podleśną jak na terapię?

A dlaczego na siłowniach są ogólnodostępni trenerzy personalni? Jak już zrobisz serię ćwiczeń, zrealizujesz plan, po który tam przyszłaś, to chcesz mieć kontakt z drugim człowiekiem. Jak zarezerwujesz kort na Podleśnej, to ja na ciebie czekam. I tak już od dwudziestu lat.

Jak tu trafiłeś?

Przez przypadek, nie miałem zielonego pojęcia, że takie miejsce istnieje. Zaprosiłem Małgosię – moją obecną małżonkę, wówczas dziewczynę, do której smaliłem cholewki – na romantyczny spacer do lasu. Natrafiliśmy na opuszczone korty. Pośrodku rosły drzewa, a położona mączka była już niezdatna do użytku. Pomyślałem, że w takie piękne miejsce trzeba tchnąć nowe życie. Jak mi się coś spodoba i uznam, że jest sens działać, to nie myślę o trudnościach tylko zaczynam drążyć temat.

Skąd wiedziałeś, jak położyć mączkę?

Sport był mi zawsze bliski, ale z tenisem nie miałem styczności. Początkowo chciałem tylko wznowić działalność kortów. Zorientowałem się, że pierwszym krokiem jest założenie stowarzyszenia. W latach 90. to nie było takie proste. Trzeba było znaleźć kilkanaście osób, które się zaangażują i będą przychodziły na zebrania. Założyliśmy Gdańskie Towarzystwo Sportowe, później przemianowane na Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych. Naszym była działalność sportowa, ale także wokół historii Wrzeszcza. Od strony technicznej musiałem zrobić wszystko od nowa: zdjąć nawierzchnię, zrobić drenaż, podciągnąć kanalizację i bieżącą wodę. Zlikwidowałem stare trybuny i zrobiłem cztery pełnowymiarowe pola do gry.

Skąd korty pośrodku lasu?

Powstały pod koniec lat 70. z inicjatywy Tadeusza Fiszbacha, pierwszego sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Gdańsku. Kiedy podjąłem się ich reaktywacji poznałem grono osób, które z nich korzystało. Korty miały też legendy. Że tutejsze drzewa wydzielają związki eteryczne niezdrowe dla człowieka. Że w czasie gry zmarł mężczyzna. A tenis to przecież wysiłek. Sam miałem zawał podczas gry. Poczułem, że mdleję i przerwałem mecz. Uspokajałem się, że to efekt niewyleczonej choroby i przemęczenie. Żona zmusiła mnie do wizyty w szpitalu i tam zdiagnozowali mi zawał. To był dla mnie szok – miałem 42 lata.

Bardzo młodo.

Doprowadził do tego także stres. Moja młodość przypadła na lata 70. i 80. Angażowałem się w strajk stoczniowców, a w stanie wojennym został wysłany za mną list gończy. Ścigała mnie prokuratura Marynarki Wojennej za nielegalną działalność polityczną. Razem z Darkiem Kobzdejem ukrywaliśmy się w domu rodzinnym państwa Erszkowskich. Dziś uważam, że światła reflektorów powinny być skupione na rodzinach, które ukrywały działaczy. Oni tak naprawdę ryzykowali wszystkim, co mieli – majątkiem, powodzeniem życiowym, utratą pracy. Ja byłem młody i nie miałem nic do stracenia.

Jak to się stało, że zaangażowałeś się politycznie?

Chodząc do szkoły miałem świadomość, że wiedza historyczna, która jest nam przekazywana nie ma pokrycia z rzeczywistością. Kiedy zadawałem pytanie o Powstanie Warszawskie zapadła cisza, a na twarzy nauczycielki rysowała się złość. Mój dziadek był w Armii Krajowej. Zmarł w 1953 roku w tajemniczych okolicznościach. Matka była nauczycielką i ukształtowała nas we wzorze patriotyzmu AK. Działałem z bratem w Ruchu Młodej Polski. Chodziłem na spotkania samokształceniowe do prywatnych domów, gdzie poruszaliśmy tematy nieobecne, albo zakazane w powszechnej opinii. Po ukończeniu szkoły pracowałem w Spółdzielni Usług Wysokościowych „Świetlik” której rola była istotna w organizacji strajków w 1988 roku.

Problemy ze zdrowiem sprawiły, że zająłeś się tylko kortami?

Przed Podleśną prowadziłem prężnie działającą firmę – produkowałem kołdry z wełny, w szczytowym momencie zatrudniałem 50 osób. W decyzji o porzuceniu biznesu pomogli mi Włosi, którzy weszli na polski rynek ze swoim towarem i bardzo konkurencyjnymi cenami. Przyszedł moment, w którym pomyślałem „Chrzanić to!” i zająłem się prowadzeniem kortów i grą w tenisa. Znalazłem formułę na życie – latem pracuję i prowadzę korty przy Podleśnej, a zimą odpoczywam i spędzam czas u brata w Nowym Jorku.

Życie w Stanach jest inne od tego w Polsce?

Gdańsk to pięknie położone miasto, które jest niewielkie w porównaniu do światowych metropolii. Dobrze się tu żyje i jest całkiem bezpiecznie. Możesz swobodnie przemieszczać się rowerem niezależnie od pory dnia. Nowy Jork to ogromne miasto, które ma w sobie pewien rodzaj smutku. Ludzi, którzy przyjechali z różnych zakątków świata w poszukiwaniu szczęścia można liczyć w setkach tysięcy. Trudno jest jednak zaczynać od zera. Nowy Jork to miasto ludzi samotnych i singli. Z drugiej strony rodzi to pewną otwartość na drugiego człowieka, która jest niezależna od wieku czy pochodzenia. W ciągu kilku lat poznałem sporo osób i zawiązałem więzi koleżeńskie. To nie pozwala mi się zestarzeć. Większość moich znajomych w Nowym Jorku ma między 30 a 40 lat. W tym wieku chce ci się działać, wyjeżdżać i poznawać nowe rzeczy. Korzystałem z tej witalności – organizowałem wycieczki i wypady za miasto. Inaczej spojrzałem na życie. Z drugiej strony, przez to straciłem kontakt ze znajomymi w Polsce. W sezonie dużo pracuję i nie mam czasu na budowanie relacji międzyludzkich.

Zmieniłbyś coś w swoim życiu?

Teraz ciężko zaakceptować, to że mam 60 lat. Denerwuję się, kiedy ludzie dookoła traktują mnie jak seniora, który kończy życie. Tyle mam jeszcze planów i działań, a zdarza się, że ktoś ci mówi do ucha: „Czy w twoim wieku ma to jeszcze sens?”. Wiek jest fundamentalny, bo z tym nic nie zrobisz. Możesz tylko zmienić myślenie o swoim życiu i podejmować działania. Dlatego lubię jeździć do Nowego Jorku – tam nie ma segregacji ze względu na wiek i możesz nawiązać kumplowskie relacje z kim chcesz. 

To jaki jest przepis na życie?

Myślę, że w życiu warto stawiać sobie małe cele i dążyć do ich realizacji. A jak do tego dochodzi tenis, to powoli zaczyna nabierać sensu.